Trzy remedia dla zblazowanych birgiczków

Kraft się nudzi

Pamiętam festiwal piwny w Olsztynie w 2017 roku, kiedy to rozmawiałem z Marcinem Olszewskim, wówczas jeszcze z Doctor Brew, który to na propozycję wspólnego napicia się piwa odparł, że piwo mu się ostatnio znudziło i zaproponował w zamian cydr. Nie był to wcale przypadek odosobniony.

Sam w ostatnim okresie odczuwam lekkie zmęczenie piwem, a i tendencję takową obserwuję u wielu osób ze środowiska. W poprzednich felietonach wyraźnie zaznaczyłem, że piwna rewolucja ma dla mnie sens wtedy, kiedy przekracza granice, poszukuje ciągle czegoś nowego, zaskakuje niespodziewanym i wyrazistym smakiem, jest twórcza, a nie odtwórcza. Sęk w tym, że po spróbowaniu kilku tysięcy piw niewiele jest w stanie człowieka zaskoczyć.

Pijesz kolejnego beczkowego RISa, turbo chmielone IPA, wykręcającego twarz kwasa, i… nic nowego nie czujesz. OK, fajnie – smaczny, nawet pyszny, ale… No właśnie – czy rewolucyjny? Raz jeszcze kawa, czekolada, ewentualnie lukrecja, melasa czy popiół; mango, cytrusy, tropiki lub nafta z lekką nuta cebuli; albo – w końcu – stajnia, końska derka, ocet, owoce.

Oprócz tego jeszcze wanilia, drewno, kokos, czy – nie daj Boże – przytłaczająca słodycz. Nie wspominam nawet o piwach wadliwych czy zwyczajnie nieudanych kompozycyjnie. NUDA – najgorsze, co może być w życiu. Mam ostatnio wrażenie, że nic nie jest w stanie mnie w piwie zaskoczyć i zachwycić jednocześnie. Bardzo bym chciał się mylić; pragnę znów poczuć się jak w oceanie nowych doznań – tak, jak w 2012, kiedy otwierałem pierwszy raz butelkę Ataku Chmielu. Mój organizm domaga się ciągłej stymulacji, pobudzania nieporuszonych neuronów i szokowania kubków smakowych. EMOCJE. To one napędzają życie. INTENSYWNOŚĆ. Miłość i nienawiść. Życie i śmierć. W przeciwnym razie się po prostu nudzę. Zasypiam. Czuję się, jakbym oglądał kolejny film z Nicolasem Cage’em.

Musisz wciąż grać stawki va banque – to hazard Twój. Jeśli chcesz żyć, ryzykuj śmierć:

Jestem zblazowanym birgiczkiem, który nigdy nie może zaznać satysfakcji. Zapewne nie czuję tego sam, mimo że reszta milczy i się nie przyznaje. Piją z przyzwyczajenia albo dla towarzystwa. Nie ma zresztą w tym nic złego. W końcu piwo wśród przyjaciół smakuje najlepiej – nawet nie najlepszej jakości. Czym innym jednak jest aspekt społeczny, a czym innym – degustacyjny.

Ten drugi pozostaje u mnie wiecznie niespełniony – z definicji. Bo co się stanie, jak w końcu znajdę jakąś bombę, która rzuci mnie na kolana? Ano pocieszę się nią parę chwil, może nawet napiszę na jej cześć pochwalny pean na tym blogu, poopowiadam ludziom, jakie to cudo spotkałem na swojej drodze, a następnego dnia… dalej będę szukał czegoś nowego.

Na drugim biegunie jest jeszcze inna grupa znudzonych pogonią za nieuchwytnym króliczkiem. Oni po prostu spasowali i piją poprawne piwa bez cmokania i oczekiwania fajerwerków. Jak nie grasz, to nie przegrasz – jak mi ostatnio napisał znajomy. Jest to podejście obce mojej naturze eksploratora i poszukiwacza skarbów, jednak toleruję to, że ktoś świadomie takie wybiera – być może dla świętego spokoju. Na pewno jest ono zdrowsze dla psychiki niż nieustanna gonitwa. Moim zdaniem jednak życie jest po to, by doświadczać. Jak mam jednak doświadczać, gdy prawie wszystkiego już doświadczyłem? Gdzie jest moja terra incognita? Jak tu być Magellanem, gdy odkryty już każdy ląd?

Postanowiłem więc podzielić się swoimi spostrzeżeniami odnośnie do innych potencjalnych źródeł sensorycznej eksploracji – miejsc, gdzie można udać się w donkiszotowskim poszukiwaniu Atlantydy. Oto kilka propozycji:

Inne alkohole

Wybór raczej oczywisty. Na festiwalach piwnych pojawiają się cydry i miody pitne, które mogą stanowić jakiś punkt zaczepienia na dobry początek. Cydrownicy robią coraz lepsze i ciekawsze rzeczy, a rzemieślnicze miodosytnictwo powoli kiełkuje obok uznanych regionalnych i tradycyjnych marek. Pojawiają się także miody nowofalowe, również z zagranicy. Nie jestem ich fanem, gdyż zazwyczaj smakują mi jak tanie wino w rodzaju Leśnego Dzbana, pite lata temu na ś.p. białostockiej Magdalence – jednak wiem, że wielu beer geeków z entuzjazmem degustuje wytwory choćby amerykańskiego Superstition Meadery.

Na pewno są one jakąś opcją. Znam wiele osób ze środowiska, które także mocno siedzą w winach. Z tym popularnym trunkiem od początku trwała jakaś podświadoma, bratobójcza rywalizacja. Sam zresztą często ją podsycałem, mówiąc o potrzebie zrównania piwa z winem w świadomości społecznej. Jako cel rewolucji widziałem (i widzę nadal!) bowiem plasowanie piwa rzemieślniczego jako towar luksusowy, który dobrze łączy się z wykwintnym jedzeniem i sztuką. Wino – mimo lekkiego konfliktu interesów – jednak może cieszyć równie mocno, co piwo, a poznawanie kolejnych niuansów smakowych pomiędzy różnymi jego rodzajami, a także nauka degustacji i kultury z nim związanej, dostarcza sporo ciekawych wrażeń.

Kwestią czasu jest także wyzwolenie wina z potężnych okowów tradycji. Skoro udało się z piwem, to dlaczego by nie z winem? Tu akurat nie ma aż tak dużego problemu z kiepską jakością i nudą czy dostępnością dobrego produktu, co powoduje, że szansa na masowy bunt jest znikoma, jednak z uśmiechem na ustach przyjąłbym jakąś punkową winiarnię eksperymentującą np. z beczkami po torfowej whisky, brettami czy… chmieleniem wina na zimno.

Biorąc pod uwagę, jak konserwatywne i przywiązane do tradycji jest winiarstwo, ta twórcza dekonstrukcja i ferment byłyby miodem na moje rewolucyjne serce. Dalej oczywiście mamy destylaty. Tu – tak samo zresztą jak w przypadku wina – barierą może być cena. Nie oznacza to jednak, że nie da się od czasu do czasu spróbować czegoś naprawdę ciekawego. Zacząć można przecież od regionalnych destylatów z dodatkiem miejscowych, unikatowych składników, a skończyć – jeśli portfel pozwoli – na nieprzystępnych whisky dla koneserów.

Jako ostatni przykład pozapiwnych alkoklimatów mamy domowe nalewki, czyli nieskończone pole do eksperymentowania z alkoholem infuzowanym owocami, ziołami i innymi dodatkami. Wada wszystkich tych propozycji jest właściwie jedna – większość z nich ma jeszcze więcej etanolu niż piwo, co na dłuższą metę nie jest korzystne dla zdrowia przy większych i regularnych degustacjach.

Kawa

Na szczęście istnieją też uniwersa bezalkoholowe godne zmysłowego rekonesansu. Jeszcze dłużej niż piwna, w Polsce trwa rewolucja kawowa. Na jej temat wydawane są książki, atlasy, przewodniki, a mikropalarnie i autorskie kawiarnie serwujące najwyższej jakości kawę speciality powstają jak grzyby po deszczu – i to nie tylko w wielkich miastach.

Tak się składa, że beer crowd to coraz częściej coffee crowd. Dochodzi przecież cały czas do wielu kooperacji na linii browar – palarnia czy browar – kawiarnia podczas warzenia piw kawowych, kawiarze przychodzą na piwne festiwale, a beer geeki na cuppingi czy inne wydarzenia związane z kawą. Idąc na takowe możesz być pewnym, że spotkasz tam jakąś znajomą twarz ze środowiska piwnego – piwowara, bloggera, panelistę czy też znajomego degustatora.

Chodzą głosy, że świat sensoryczny kawy może być nawet bardziej zróżnicowany niż świat piwa, a zmiennych decydujących o zmysłowych doznaniach jest naprawdę wiele. Środowisko kawowe także – jak już wspominałem wcześniej – dorobiło się o wiele więcej (niż piwne) ładnie wydanych, ilustrowanych publikacji zdobiących półki nowofalowych kafeterii, czego możemy mu zazdrościć. Brakuje tego typu pozycji w popularnych multitapach. No ale kawa bardziej kojarzy się z książką, niż piwo… To też jest coś, co warto by było zmienić w świadomości ludzi. Książka, sztuka, wyszukana kuchnia + piwo. Tak, jak sobie kiedyś wymarzyłem.

Jedzenie

Trzecim, najbardziej różnorodnym, światem jest oczywiście jedzenie. Rzecz jasna wszystkie poprzednie, razem z piwem, można by zaklasyfikować jako „napoje” – dla równowagi, jednak chodzi w tym punkcie o coś więcej niż samo spożywanie pożywienia. Wraz z rewolucją piwną i kawową, mamy w Polsce prawdziwą rewolucję gastronomiczną.

Od lat 90-tych, kiedy prałat Jankowski święcił restaurację McDonald’s, do 2018 roku, gdy otwierają się mikroskopijne autorskie restauracyjki serwujące najdziwniejsze potrawy wymyślone przez pasjonatów lub pomysły przywiezione z podróży (to kolejna rzecz, którą cudownie by było połączyć z piwem!), a nawet „wędrowne” projekty typu Guerrilla Dining, minęło bardzo wiele czasu, a polski krajobraz gastronomiczny przeżył absolutną i całkowitą metamorfozę.

Pomimo to, Polacy wciąż są daleko w tyle jeśli chodzi o jedzenie „na mieście” – częściowo zapewne z braku pieniędzy, jednak – w większości przypadków – z powodu mentalności wykształconej przez komunistyczną i nazistowską okupację, a wcześniej zabory. Wszak Portugalczycy nie zarabiają jakoś dużo lepiej, a w swoich mieniących się kolorami tęczy knajpkach przesiadują całymi dniami, słuchając snującego się gdzieś w oddali fado.

W tych mało sprzyjających okolicznościach jednak gastroromantycy otwierają swoje przybytki, dzielą się swoją pasją i – nierzadko – bankrutują. Nie da się ukryć, że – obserwując Poznań – lokale zmieniają szyldy i właścicieli w zastraszającym tempie. Jeszcze nie zdążyłem gdzieś być, a tu się okazuje, że… już w tym miejscu jest inna knajpka. Tak jednak jest zawsze w przypadku biznesów z pasji. Jeden wypali, a dziesięć nie. Trudno. I tak warto.

Nie jesteśmy robotami, a nie wyobrażam sobie nic bardziej nudnego i przygnębiającego, niż z góry ustalone role społeczne i zawodowe – oczywiście przydzielane przez wielkiego centralnego planistę w imię bezpieczeństwa i spokoju. Jako klient więc korzystam i próbuję, co tam nowego pojawiło się na gastromapie Poznania oraz miast, które odwiedzam. I tu wciąż znajduję rzeczy zaskakujące. Ciekawe połączenia, smaki, których nie znałem. A przecież gdyby to połączyć z piwem… Zrobić coś naprawdę szalonego. Wywrócić świat do góry nogami. Wyrwać z fundamentów zmurszałe mury stęchłej, nudnej tradycji i pomazać je różowym sprayem – jak grób Morrisona. Gwałcić tabu, szokować, sypać piaskiem po oczach.

Dla zblazowanego birgiczka więc jeszcze ogień nadziei się tli – choćby w trzech wyżej wymienionych uniwersach. A to przecież tylko fragment złożonej magii wszechświata. Są jeszcze – ograniczając się tylko do tego, co przyjmuje się doustnie, ostre sosy, sery, herbata, yerba mate, czy nielegalne substancje psychoaktywne. Toleruję, acz nie pojmuję trwania w jednym miejscu… Życie jest moim zdaniem zbyt krótkie, by przestawać poszukiwać bodźców. To wszystko tak naprawdę zaledwie skrawek skrawka. Przecież jeszcze mamy rzeczy pieszczące inne zmysły, acz pobudzające te same obszary w mózgu, zaspokajające głód nowości czy wytwarzające hormony szczęścia w odpowiedzi na reakcje bólowe czy zagrożenie. O nich jednak być może przeczytacie w którymś kolejnym felietonie…

1 komentarz do “Trzy remedia dla zblazowanych birgiczków”

Możliwość komentowania została wyłączona.