Podróże w czasie pandemii są mniej więcej tak samo przewidywalne, jak prowadzenie biznesu w nadwiślańskim raju dla przedsiębiorców. Marzyliśmy jednak od dawna o długim zagranicznym urlopie, a nie tylko weekendowym wypadzie do sąsiedniego województwa. Jak zawsze, po skrupulatnej analizie ofert tanich lotów, wynaleźliśmy w końcu upragniony kierunek w dobrej cenie. Zapadła decyzja: lecimy do Stavanger! Wdrapiemy się na słynną Preikestolen, a fiordy będą nam z ręki jadły. Nic bardziej mylnego. Rząd uzurpujący sobie prawo do zarządzania terytorium zajmowanym przez wielbicieli mrożonej pizzy i pieniędzy wprowadził kwarantannę dla Polaków w związku ze zbyt dużą liczbą pozytywnych testów na COVID-19 i z naszej wycieczki wyszło mniej więcej tyle, ile z popchnięcia Jana Aage Fjortofta przez Romana Szewczyka w drugiej połowie przegranego meczu eliminacji do Mistrzostw Świata w USA – czerwona kartka.
Bezskutecznie próbując odzyskać utracone fundusze od WizzAir, jednocześnie szukaliśmy alternatywnej opcji na wspólny wyjazd. Nie było możliwości, żeby zrezygnować. To nie w moim stylu. Od dawna po głowie chodził mi pewien pomysł: po prostu wsiąść w samochód i zobaczyć ciekawe miejsca, o których raczej nie pisze się w przewodnikach turystycznych głównego nurtu. Zwykle – co czytelnicy tego bloga wiedzą – odnajduję takie perełki nawet w popularnych destynacjach, ale tym razem cały wyjazd chciałem skupić wokół rozmaitych kuriozów. Pozostał jeszcze kierunek. Poznań, z racji swojego położenia, ma właściwie dwie oczywiste opcje na taki wypad: Czechy i Niemcy. Objazdówkę po krainie hermelinem stojącej zaliczyliśmy już kiedyś pociągami i autobusami, więc padło na kraj tych, których Arminiusz obronił niegdyś przed Rzymianami. Można było rozpocząć to, co lubię najbardziej: szczegółowe planowanie.
Z racji rozmiarów kraju, północ i południe zostawiłem na późniejsze wyjazdy. Wyeliminowałem także Drezno i Spreewald, gdzie spędziliśmy zeszłoroczną majówkę. Berlin, który odwiedziłem wielokrotnie, miał być zaś jedynie postojem na kawę. Kiedy już sporządziłem, za pośrednictwem ulubionych internetowych źródeł, galerię osobliwości w zawężonym regionie, przystąpiłem do wyznaczania trasy. Początkowo chciałem, abyśmy dojechali aż do Amsterdamu, lecz nie starczyłoby nam dni, chcąc zobaczyć to, co zaplanowałem. Nie oznacza to jednak, że nie przekroczyliśmy niderlandzkiej granicy!
Podczas projektowania itinerariusza wycieczki założyłem, że jako kierowca nie chcę spędzić za kółkiem więcej niż czterech godzin dziennie. Noclegi zabukowałem w miarę blisko centrum (aby móc iść na piwo bez samochodu), możliwie najtaniej, w pokoju z łazienką. Jak się okazało, nie zawsze było to możliwe i w kilku miejscach przyszło nam spać w bardziej oddalonych miejscach. Wyżywienie założyłem na mieście, 2-3 posiłki dziennie, bo przecież gastroturystyka to sól życia. Nie wyobrażam sobie pojechać gdzieś i żyć na kanapkach i konserwach. Wyjątkiem była Islandia – z racji astronomicznych cen, ale i tam udało się odwiedzić wiele restauracji. Ustaliłem też ścisły budżet, który się nawet spiął w granicach pierwotnie zaplanowanych, pomimo jednego bardzo niespodziewanego wydatku, o czym napiszę później.
Główne cele wyjazdu pozostawały niezmienne od zawsze: dziwactwa, lokalne jedzenie i piwo oraz – przede wszystkim – dobra zabawa. Wszystko to zaplanowane w szczegółach, dopięte na ostatni guzik. Jak powszechnie wiadomo, guziki lubią czasem strzelać, zwłaszcza na objedzonym brzuchu, czego nie da się uniknąć. Na szczęście większość zakładanych punktów udało się zrealizować. Tyle tytułem wstępu. Wyjazdowe reminiscencje ukazywać się będą zapewne w odcinkach.
Dane podróży:
Liczba osób: 2
Liczba dni: 10 (9 noclegów)
Dystans: ok. 2750 km
Samochód: Dacia Sandero Stepway 0,9 TCe (2014)
Nie tylko miłośnik dobrej kuchni, ale też kucharz-amator, który samodzielnie przygotowuje i testuje różne przepisy z całego świata. Podróżnik i degustator pysznego jedzenia w różnych krajach i kulturach. Sensoryk piwny. Właścicielem kraftowego browaru kontraktowego, który tworzy odjechane piwne eksperymenty. Jako były piwowar domowy, ma duże doświadczenie w warzeniu i zna się na technikach i stylach piwa. Lubi eksperymentować z nowymi smakami i połączeniami, zarówno w kuchni, jak i w szkle. Jego motto to: “Albo grubo, albo wcale”.