Jako rasowi poszukiwacze tanich lotów i ciekawych destynacji, wybraliśmy się w końcu na Maltę – dokąd dotychczas nie udało się nam dotrzeć. Minęło już kilka dobrych tygodni od naszego powrotu, gdyż na tym malowniczym archipelagu spędziliśmy walentynkowy weekend we dwoje, więc pora odkurzyć zdjęcia i opisać nasze przeżycia.
Ten skondensowany plan pozwolił nam spędzić intensywne i pełne niezapomnianych wrażeń trzy dni na Malcie w lutym. Dzielę się nim, abyście i Wy mogli skorzystać z uroków tego kraju. Zaznaczam, iż nie znajdziecie tu plaż ani leniuchowania i jest on dostosowany do naszego stylu podróżowania.
Malta – co zobaczyć w trzy dni?
W poprzednich wpisach na temat Malty poruszyłem już kwestię podstawowych informacji oraz najważniejszych atrakcji. Dziś pokażę Wam szczegółowy itinerariusz naszej podróży – krok po kroku. Jeśli lubisz podróżować w podobny sposób – na pewno znajdziesz coś dla siebie. Jeśli masz inne upodobania, i tak z pewnością kilka rzeczy Cię zaciekawi. No to zaczynamy.
Dzień pierwszy
Sliema – zakwaterowanie
Wylądowaliśmy na lotnisku w miasteczku Luqa tuż po 9 rano, po czym udaliśmy się Boltem do Sliemy, gdzie nocowaliśmy. Wybraliśmy właśnie tę miejscowość, gdyż jest doskonale skomunikowana z resztą wyspy, a ceny prywatnych kwater wygrywały konkurencję cenową z Vallettą, do której mieliśmy rzut beretem zarówno promem, jak i autobusem.
Zrezygnowaliśmy z wynajmowania samochodu, gdyż wyspa jest doskonale połączona siecią transportu publicznego, a w razie czego łatwo dostępne są taksówki i Bolt.
Podróż z lotniska do mieszkania, które udało się nam wynająć, zajęła nam około 20 minut.
Brunch w Paoli i Hypogeum Hal-Saflieni
Jako że nasz plan podróży zakładał dość intensywne przemieszczanie się i zwiedzanie od śniadania do później kolacji, niewyspani (wylatywaliśmy z Poznania o 6:25) od razu ruszyliśmy w bój.
Na godzinę 14:00 mieliśmy wykupione bilety do Hypogeum Hal-Saflieni, podziemnego kompleksu pochodzącego z czasów tzw. kultury budowania świątyń, czyli około 3000 lat przed Chrystusem.
Podziemia te służyły prawdopodobnie do obrzędów religijnych, a także jako cmentarzysko. Podczas ekskawacji wykopano spod ziemi szczątki należące do kilku tysięcy osób. To właśnie tutaj znaleziono także słynną Śpiącą Damę – rzeźbę, którą możecie obecnie podziwiać w Muzeum Archeologicznym w Valletcie.
Niestety, w środku obiektu nie można robić zdjęć, jednak i tak warto się wybrać, aby – wraz z audioprzewodnikiem (w opisie biletu nazwanym mylnie po prostu przewodnikiem, sugerując niejako żywą osobę) – poznać kawałek prehistorii miejsca, w którym się znaleźliście.
Hipogeum składa się z trzech poziomów, na których można podziwiać różnorakie komnaty, groty, jaskinie, trylity oraz formacje skalne rzeźbione zarówno przez człowieka, jak i naturę, w wapieniu.
Zanim jednak zanurzyliśmy się w otchłań wieków minionych, trzeba było coś zjeść. W Paoli, gdzie mieści się zabytek, swoją epicką kolumnadą na wejściu urzekł nas napotkany po drodze Kościół Parafialny Chrystusa Króla, więc postanowiliśmy usiąść nieopodal i przycupnęliśmy w street foodowej knajpce serwującej pizzę i inne przekąski.
W Paramount Kiosk wsunęliśmy margheritę i skosztowaliśmy lokalnego wina. Jak na street food było całkiem nieźle. Posileni, mogliśmy w końcu doświadczyć nieco historii.
Tarxien – świątynie, cmentarz i stadion
Zaledwie 600 metrów od hipogeum znajduje się kolejny punkt, który warto zobaczyć. Wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO megalityczne świątynie Tarxien pochodzące z czasów neolitu i brązu to jedne z siedmiu tego typu budowli na archipelagu.
Trzy połączone ze sobą kamienne budowle są o pięć wieków młodsze od leżącego nieopodal Hypogeum Hal Saflieni. Zobaczyć tu możemy ołtarze, portale, reliefy i rozmaite malunki na skalnych blokach.
Co ciekawe, znaleziono tu także ślady świadczące o tym, iż części świątyń Tarxien używano w celach składania żywych ofiar ze zwierząt. W późniejszym okresie dokonywano tu również kremacji zwłok ludzkich.
Świątynie Tarxien są pełne przykładów prehistorycznej kultury i sztuki ludzi, którzy żyli tu ponad pięć tysięcy lat temu. Najsłynniejszym eksponatem jest Otyła Dama lub Bogini-Matka, jak się zwykło nazywać ponad dwumetrowy posąg, z którego niestety obecnie zachował się tylko dolny fragment.
Tuż obok świątyń znajduje się przecudowny zabytkowy cmentarz z pięknymi, zdobnymi nagrobkami, z których każdy jawi się jako arcydzieło. Dla miłośników sztuki funeralnej – pozycja obowiązkowa.
W sąsiedztwie cmentarza z kolei zobaczyć można stadion oraz siedzibę klubu piłkarskiego Tarxien Rainbows. Trzeba przyznać, że okolicę do rozgrywania meczów mają arcyciekawą. Jeśli się Wam poszczęści, możecie wypić piwo lub kawę w klubowym pubie. Podczas naszej wizyty niestety trwał remont.
Marsaxlokk – miasteczko z uroczym portem i świeże ryby
Jako że Marsaxlokk leży na wschodnim wybrzeżu Malty, dotarliśmy tam niezawodnym autobusem, który jedzie mniej więcej 20 minut z przystanku przy świątyniach Tarxien.
Do Marsaxlokk warto się wybrać dla trzech rzeczy: malowniczego portu rybackiego, restauracji ze świeżymi rybami i owocami morza oraz targu rybnego. My zaliczyliśmy pierwsze z tych dwóch atrakcji, gdyż targ odbywa się w niedzielę, a my wybraliśmy się tam dzień wcześniej
Atrakcją tutejszej przystani są kolorowe łódki, które łagodnie kołyszą się w skrzącym słońcu na wodzie. Gdzieniegdzie rybacy wiją swoje sieci, a wokół roztacza się aromat ryb, owoców morza oraz grilla.
Miasteczko dość wcześnie zamyka swoje gastronomiczne podwoje i po godzinie 16 właściwie tylko w niektórych miejscach jeszcze mogliśmy coś zjeść.
Skierowani zostaliśmy do restauracji Roots, gdzie na lodzie w gablotce czekał na mnie przepyszny morlesz szkarłatny – największy przysmak tutejszych wód. To czerwonawa ryba o delikatnym, białym mięsie, podobna do dorady, lecz mniejsza. Morlesz podawany z cytryną i frytkami pozwalał poczuć morski klimat urokliwego maltańskiego miasteczka popołudniową porą.
Wracając autobusem do Sliemy trafiliśmy na młodzież podążającą do imprezowni w Paceville – głośno słuchającą generycznych popowych przebojów na tylnym siedzeniu.
Staliśmy się też mimowolnymi świadkami typowego maltańskiego parkowania, czyli pozostawienia włączonego samochodu pod samymi drzwiami sklepu, na środku ulicy.
Tu nie ma śladu po miejskich aktywistach chcących budować wszędzie ścieżki rowerowe i walczących z samochodami. Maltańczycy poruszają się głównie autami i parkują je np. pod samymi drzwiami zabytkowej katedry w Mdinie.
Dzień drugi
Drugi dzień naszej wycieczki zdominowała wyprawa na południe wyspy, gdzie dojedziecie bez problemu autobusem z Valletty. Włącznie z fragmentem ze Sliemy zajęło nam to 45 minut. Co ciekawe, jeśli macie ochotę na długi spacer, w trzy godziny przejdziecie całą trasę pieszo!
Hagar Qim i Mnajdra – megalityczne świątynie
Poza przepięknymi morskimi krajobrazami, imponującą roślinnością (mnóstwo rosnącej wszędzie opuncji figowej i rozmaitych sukulentów) oraz naturalnymi formacjami skalnymi, południe wyspy to miejsce, gdzie odwiedzicie kompleks świątyń Hagar Qim oraz Mnajdra. Są rozmieszczone w odległości pół kilometra od siebie.
Świątynie te są starsze zarówno od Hypogeum Hal Saflieni, jak i od budowli w Tarxien, a najstarsze ich fragmenty pochodzą sprzed ponad pięciu i pół tysiąca lat.
Cechą wyróżniającą Hagar Qim jest użycie wapienia globigerynowego, który powstał przed kilkunastoma milionami lat na dnie morza wskutek osadzania się resztek skorupek otwornic, od których wziął nazwę.
Tego typu budulec jest niezwykle delikatny i podatny na uszkodzenia przez wiatr, temperaturę i słońce. Dlatego też, podobnie zresztą jak świątynie w Tarxien i Mnajdrze, dziś Hagar Qim przykrywa ogromny namiot ochronny, co niestety psuje zdjęcia, ale chroni ten skarb przed niszczycielskimi działaniami sił natury.
Mnajdra z kolei zbudowana jest z trwalszego wapienia koralowego. Nikt nie wie do końca, do czego dokładnie służyły te świątynie, gdyż cywilizacje, które je budowały, nagle zniknęły bez śladu. Hipotez jest wiele, jak choćby ta mówiąca o czczeniu Matki Ziemi (Bogini) i Ojca Słońca (Boga).
Południowa świątynia Mnajdra zaprojektowana jest tak, aby podczas przesilenia letniego pierwsze promienie słońca rozświetlały ozdobny głaz położony pomiędzy pierwszymi apsydami, zaś podczas zimowego – podobny umiejscowiony po drugiej stronie. W czasie obu równonocy z kolei słońce wpada do świątyni przez główne wejście i oświetla położoną centralnie niszę.
Obok kompleksu świątyń możecie odwiedzić interaktywną wystawę pokazującą intrygujące fakty dotyczące ich budowy oraz domniemanych funkcji, a także obejrzeć krótki film dokumentalny.
Warto choć na kilkanaście minut przejść się nieco w bok od Mnajdry i rozkoszować się widokiem na wyspę Filfla – która obecnie jest rezerwatem przyrody, ale przez wiele lat służyła jako… poligon strzelecki dla brytyjskiej armii. To dość smutna historia tego miejsca, gdyż wiele wskazuje na to, że w czasach neolitu Filfla miała znaczenie religijne, a w średniowieczu istniały tu fort, klasztor i kaplica – niestety zatopione podczas trzęsienia ziemi.
W pobliżu jest też kilka innych, pomniejszych konstrukcji i pomników, które warto zobaczyć.
Blue Grotto
Jeżeli macie więcej czasu, do tej zjawiskowej jaskini możecie popłynąć łódką, jednak – jeśli, podobnie jak my, zwiedzacie pod presją czasu – polecam spacer i obserwację z góry.
Po dojściu od strony świątyń do głównej drogi, skręcamy w prawo i idziemy przez około 25 minut. Po drodze rozkoszujemy się widokiem maltańskiej roślinności oraz lazurowego morza.
W końcu docieramy do parkingu, skąd wchodzimy na punkt widokowy i możemy obserwować z wysokości najsłynniejszą grotę na wyspie. To także z tego punktu odjeżdża autobus, który zabiera nas w dalszą podróż.
Rabat – katakumby i słodycze
Z parkingu przy Blue Grotto autobus do Rabatu jedzie około 45 minut. Po drodze mijamy przepiękne klify Dingli. Jeśli starczy czasu, warto wysiąść tu i napawać się widokiem, popijając kawę w miejscowej restauracji. Jeśli nie – musi wystarczyć nos przyklejony do szyby.
Rabat to z arabskiego przedmieścia i powstał w wyniku odgrodzenia się arystokratycznej Mdiny od pospólstwa. To jednak w Rabacie znajduje się Katedra św. Pawła, pod którą biblijny święty z Tarsu nauczał o Jezusie Maltańczyków w I wieku naszej ery.
Podziemia oferują zresztą dużo więcej atrakcji, takich jak choćby schrony z czasów II Wojny Światowej czy też katakumby służące niegdyś za miejsce pochówku. Niestety, nie ma tu kości ani właściwie żadnych śladów po dawnych zmarłych.
Tuż obok katedry mieści się jeszcze Kościół św. Agaty, w którym także można zwiedzać katakumby, a także zabytkowy komisariat policji. Na pobliskim placu zjedliśmy z kolei lokalne słodycze (tu widać włoskie wpływy – Maltańczycy chętnie jedzą torrone (turron), czyli odpowiednik nugatu).
Spod Katedry św. Pawła ruszyliśmy pieszo do Mdiny – dawnej stolicy wyspy i miejsca, gdzie czas zatrzymał się kilkaset lat temu.
Mdina – średniowieczne miasto zaklęte w czasie
Mdina otoczona jest fosą, a wejście do miasta stanowi zabytkowa brama miejska. Na miejscu zaskoczyły nas przede wszystkim… samochody poruszające się po wąskich uliczkach starodawnego miasta oraz parkujące pod samymi drzwiami katedry.
Jeśli jednak liczycie na to, że spotka Was ten sam przywilej, co miejscowych kierowców – niedoczekanie. Jest on zarezerwowany dla niespełna 300 mieszkańców oraz pojazdów dostawczych i uprzywilejowanych.
Mdińczycy z kolei stanowią dość osobliwą grupę społeczną. W tutejszych średniowiecznych murach niektóre rodziny mieszkają od 500-600 lat i należą do najznamienitszych maltańskich rodów.
Na szczęście samochód w Mdinie nie jest do niczego potrzebny, gdyż wszędzie można dojść w parę minut pieszo. Wąskie uliczki, kolorowe balkoniki i werandy, cudowna Katedra św. Pawła (nie mylić z tą w Rabacie) i gaje oliwne tuż za murami miasta – wszystko to jest w zasięgu wzroku – no i szkło!
Była stolica Malty słynie bowiem z wyrobów z kolorowego szkła. Jeśli szukacie pomysłu na prezent – tu znajdziecie ich bez liku. Sami przywieźliśmy zarówno cudowny, zdobny kielich, jak i pieczołowicie wykonany talerz.
Po udanej wędrówce wąskimi uliczkami Mdiny w popołudniowym słońcu, przekroczyliśmy ponownie fosę, rzuciliśmy okiem na Willę Rzymską, w której zainteresowani mogą obejrzeć choćby kolekcję zabytkowych mozaik, i udaliśmy się na obiadokolację.
Na gastroprzystanek w naszej średniowiecznej wyprawie wybraliśmy Ta’doni – restaurację serwującą kuchnię maltańską, lokalne wino oraz piwo kraftowe z Gozo. Miejsce to co prawda mieści się już po drugiej stronie mostu, czyli w Rabacie, jednak dojście tam zajmuje jakieś dwie minuty.
W Ta’doni wybrałem selekcję lokalnych serów w akompaniamencie wspomnianego miejscowego kraftu, a także danie typowe dla kuchni maltańskiej – królika. To właśnie królik występuje na wyspie w przeróżnych formach (popularne są np. pierogi z tego mięsa).
W menu Ta’doni dostaniemy królika podawanego w jusie z czerwonego wina, przyprawionego tymiankiem oraz czosnkiem. Był naprawdę doskonały!
W opcji wege wjechały ravioli z owczym serem w sosie pomidorowo-czosnkowym z bazylią, które także nie zawiodły mojej lepszej połówki.
Najedzeni mogliśmy wrócić do Sliemy i odpocząć wieczorem przed wyprawą do stolicy.
Dzień trzeci – Valletta, Cottonera i fine dining w Sliemie
Pomimo że w Valletcie bywaliśmy przejazdem codziennie, choćby przesiadając się na przystanku Bombi, który stał się naszym głównym węzłem komunikacyjnym, to właściwe zwiedzanie zostawiliśmy sobie na wypadowy deser.
Valletta – stolica Malty, miasto zabytków
Ze Sliemy do Valletty można dotrzeć zarówno drogą lądową, jak i morską. Ta druga jest szybsza i atrakcyjniejsza, więc wsiedliśmy na prom i ruszyliśmy przed siebie. Po drodze minęliśmy imponujący Fort Manoel na wyspie o tej samej nazwie i już po kwadransie zawitaliśmy u nabrzeży stolicy.
Valletta w całości to jedno wielkie muzeum, a przechadzając się jej romantycznymi uliczkami niemalże potykamy się o kolejne miejsca pamiętające dawne czasy. Jest tu też podobno najlepsza pogoda na świecie, a słońce świeci na maltańskim niebie przez ponad 3000 godzin rocznie.
Swoje pierwsze kroki w Valletcie skierowaliśmy do Konkatedry św. Jana – jednego z najpiękniejszych kościołów, jakie widziałem. Całe jego wnętrze wprost opływa w złoto, a liczne kaplice przypominają najznakomitsze czasy zakonu maltańskich szpitalników.
Wewnątrz znajdziemy mnóstwo obrazów dawnych włoskich mistrzów, w tym oryginały, które stworzył Caravaggio. Na miejscu obejrzeliśmy też film o życiu malarza na Malcie. To niesamowite, że jest tu tyle rzeczy do podziwiania, że mógłbym dotknąć oryginał Świętego Hieronima piszącego i nikt by nawet nie zauważył.
Spędziliśmy tu sporo czasu rozkoszując się przepychem i doskonałością otoczenia, w jakim się znaleźliśmy. Konkatedra św. Jana w Valletcie to idealna odtrutka na modernistyczne i postmodernistyczne trendy w budownictwie sakralnym. Mógłbym w niej… zamieszkać.
Następnie, wąskimi uliczkami i stromymi schodami, udaliśmy się w kierunku nabrzeża, którym przeszliśmy od Fortu św. Elma przez Dolne i Górne Ogrody Barrakka, aż do głównego placu, na którym znajdują się Fontanna Trytona, Brama Miejska, a także budynki rządowe i inne zabytki.
Obiad zjedliśmy nad samym morzem – we włoskiej restauracji Pepe Nero, specjalizującej się w nie tylko w kuchni rodem z Italii, ale także daniach specjalnie skrojonych pod mięsożerców. Zamówiliśmy dwa makarony: jeden wege, a drugi w sosie mięsnym – oba spoza standardowej karty, gdyż poprosiłem o przygotowanie czegoś specjalne. Oba przypadły nam do gustu, więc szczęśliwi ruszyliśmy w dalszą drogę.
Cottonera
Z nabrzeża Valletty udaliśmy się w kolejną wodną przeprawę. Tym razem naszym środkiem transportu nie był jednak prom, a dgħajsa, czyli tradycyjna maltańska wodna taksówka.
Destynacja, jaką wybraliśmy, to Cottonera, czyli tzw. three cities. Tworzą ją trzy zaklęte w przeszłości miasta: Vittoriosa (Birgu), Senglea (L-Isla) i Conspicua (Bormla). Każde z nich ma dwie nazwy: oficjalną – nadaną przez Zakon, a także lokalną.
Łódź wioząca nas z Valletty do Birgu co prawda musiała przeciskać się pomiędzy jachtami miliarderów, którzy upodobali sobie tutejszą marinę, jednakże udało się nam bezpiecznie dotrzeć do celu.
Pierwsze, co ujrzeliśmy, to charakterystyczny kolorowy dach Muzeum Morskiego w Birgu oraz… lodziarnię Sottozero. To miejsce uwielbiane przez Maltańczyków, wybierane wielokrotnie najlepszym miejscem na gelato w kraju. Oczywiście nie mogliśmy sobie odmówić przyjemności i sprawdziliśmy formę maltańskich lodów, które nie zawiodły spragnionych słodkości Polaków.
Posileni ruszyliśmy zwiedzać Cottonerę. Birgu to najstarsza część tutejszego trójmiasta, z historią osadnictwa sięgającą czasów sprzed starożytnego Rzymu. To także tu rezydował w XVI wieku legendarny Zakon Maltański. Do dziś podziwiać możemy strzegący miasta monumentalny Fort Saint Angelo, którego budowa rozpoczęła się w XIII wieku, czy siedemnastowieczną Kolegiatę Świętego Wawrzyńca.
Przemierzając ulice Vittoriosy można poczuć się, jakby czas zatrzymał się kilkaset lat temu. Podążając na południe, do Bormli, mijamy Dom Kata, w którym obecnie działa muzeum. Podobno w Bormli ludzie mieszkali już w neolicie. Być może to oni budowali świątynie w niedalekim Tarxien i chowali ludzi w podziemiach Paoli?
Zdecydowanie najbardziej okazałym zabytkiem tego miasta jest Kolegiata Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny, z monumentalnymi schodami pośród których umieszczono rzeźby aniołów i Matki Boskiej.
Z Bormli udaliśmy się do ostatniego z miasteczek – L-Isli, zwanej Sengleą. Powierzchnia tego miasta to zaledwie… nieco ponad kilometr kwadratowy. Na tym skrawku ziemi mieszka jednak… kilka tysięcy ludzi! Czyni to L-Islę jednym z najbardziej zagęszczonych miejsc w kraju, a kiedyś nawet w Europie.
W Senglei podziwialiśmy piętrowane na sobie domy mieszkalne, drugą stronę mariny pełnej jachtów oligarchów oraz ufortyfikowane nabrzeże. Także i tu znajduje się zabytkowa bazylika z wartymi zobaczenia rzeźbami.
Romantyczna kolacja na Malcie
Jako że Maltę odwiedziliśmy w lutym, okazją były rzecz jasna Walentynki. Postawiłem na fine dining i zorganizowałem stolik w Fernando Gastrotheque, restauracji w Sliemie, która znalazła się w Przewodniku Michelin 2021.
Zarezerwować stolik w takim miejscu w Walentynki, i to jeszcze na odległość, nie było prosto. Na szczęście wszystko się udało, a obsługa okazała się niesamowicie pomocna. Co warto odnotować – bo w przypadku kolacji degustacyjnych to wciąż rzadkość – mogliśmy wybrać zarówno wersję mięsną, jak i wegetariańską.
W roli amuse bouche otrzymaliśmy buraka faszerowanego kremem z ricotty oraz wytrawnego pączka z wędzonym bakłażanem. Zaraz potem wjechały mikroskopijne tatary z ryby, podawane na czarnych chipsach. Początek zapowiadał się interesująco.
Jako przystawka na moim talerzu wylądował karczoch w trzech odsłonach – warzywo bardzo popularne w kuchni włoskiej, u nas niedoceniane. Tu wystąpił on w formie surowej, jako chips oraz składnik kremu.
Do tego danie uzupełniały palone ślimaki morskie i przegrzebki. Zaczynało się robić coraz ciekawiej. Bezmięsną alternatywę stanowiło ragu warzywne serwowane pod serem, przyozdobione paloną sałatą, romanesco, szparagami oraz brokułami.
Daniem głównym był francuski gołąb, podawany włącznie z sercem (!), a do tego ziemniak z musem truflowym. Piorunujące połączenie.
W wersji wegetariańskiej otrzymaliśmy risotto z odwodnionym serem owczym, kaparami oraz oliwą. Pomimo braku mięsa, intensywności smaku nie zabrakło.
Przyszła pora na desery. Tu z kolei na stole pojawiły się lody lawendowe z ciasteczkami z ciasta półfrancuskiego, przyozdobione aromatyczną pianką. Druga propozycja to krem pistacjowy i lody z białej czekolady z dodatkami, podawany w naczyniu przyozdobionym łupinami orzechów.
Do tego wszystkiego zamówiliśmy lokalne wino. Hedonizm w najlepszym wydaniu. Uczta dla oczu, języka, ciała i duszy. Polecam z całego serca wizytę w Fernando Gastrotheque.
Co zjeść na Malcie? – nie tylko fine dining
Poza oczywistym królikiem, o którym pisałem w akapicie o Rabacie, koniecznie trzeba spróbować pastizzi. To wytrawne wypieki z ciasta przypominającego greckie filo, wypełnione przeróżnymi dodatkami. Do najpopularniejszych należą ricotta oraz potrawka z groszku.
Dostaniecie je praktycznie na każdej ulicy sprzedawane jako street food. Pastizzi jedliśmy codziennie, gdyż jest to doskonała opcja śniadaniowa – zarówno pod względem smaku, jak i sytości oraz ceny.
Jako że Malta jest krajem wyspiarskim, wszechobecne są oczywiście ryby i owoce morza. Za sprawą bliskości geograficznej, miejscowa kuchnia obfituje także we wpływy włoskie, więc wszelkiego rodzaju makarony, pizza czy popularne w Italii dania mięsne oraz warzywne znajdziecie także i tutaj.
Maltańczycy mają również bogatą historię wypiekania chleba – szczególnie w okolicach Qormi (czyli obok świątyń Hagar Qim i Mnajdra). W październiku odbywa się tam nawet coroczny festiwal miejscowych wypieków. Chleb na Malcie podaje się zwykle z oliwą z oliwek, pomidorami, miejscowym serem oraz lokalną pastą z fasoli (bigilla).
A co do picia? Jeśli akurat nie macie ochoty na alkohol, to na pewno trzeba spróbować Kinnie. Tak jak Czesi mają Kofolę, tak Maltańczycy właśnie Kinnie. To gazowany napój o smaku gorzkich pomarańczy – doskonały i nie za słodki. Dostępny jest w każdym sklepie spożywczym.
Piwo na Malcie
Przy okazji opisywania obiadokolacji w Rabacie tylko słowem wspomniałem o gozytańskim piwie rzemieślniczym, które warzy browar Lord Chambray.
Spróbowałem dwóch rodzajów: San Blas (English IPA) to poprawny przedstawiciel swojego stylu – smaczny, herbaciano-ziołowy z cytrusową nutą oraz całkiem niezłą goryczką. Niestety, druga propozycja – Fungus Rock (American Stout) zamiast amerykańskim chmielem zalatywała kostką toaletową.
Wszechobecne na Malcie są lokalne lagery marki Cisk z browaru Simonds Farsons Cisk z Birkirkary. Co warto podkreślić, firma ta nie została wykupiona przez żaden z wielkich koncernów piwowarskich, ale posiada maltańską licencję na marki nie tylko takich piw jak Budweiser czy Carlsberg, ale także bezalkoholowe wyroby grupy Pepsico, do którego należy wspomniana marka Kinnie.
Sam Cisk smakuje jak każdy inny słodowy, bezpłciowy eurolager. Na nieco więcej liczyłem ze strony innych produktów tego browaru, jednak się zawiodłem. Hopleaf Pale Ale pachniał starym chmielem i mokrą szmatą. Farsons Blue Label, który miał być mildem (!), smakował jak bardzo kiepski lager. Farsons Double Red Strong Ale, czyli imperialny red ale, jeszcze się jakoś bronił, jednak przekreślała go wyraźna nuta żelaza.
Jeśli lubicie smaczny alkohol, na Malcie lepiej pijcie wino.
Podsumowanie
I tak oto minął intensywny, bogaty we wrażenia i wspomnienia weekend we dwoje na Malcie. Trzy dni, które na długo zostaną w naszej pamięci, nie wystarczyły, aby zobaczyć wszystko: Gozo, Comino i wschód Malty będą musiały poczekać na kolejny raz.
Jedno jest jednak pewne – wrócimy!
Nie tylko miłośnik dobrej kuchni, ale też kucharz-amator, który samodzielnie przygotowuje i testuje różne przepisy z całego świata. Podróżnik i degustator pysznego jedzenia w różnych krajach i kulturach. Sensoryk piwny. Właścicielem kraftowego browaru kontraktowego, który tworzy odjechane piwne eksperymenty. Jako były piwowar domowy, ma duże doświadczenie w warzeniu i zna się na technikach i stylach piwa. Lubi eksperymentować z nowymi smakami i połączeniami, zarówno w kuchni, jak i w szkle. Jego motto to: “Albo grubo, albo wcale”.
1 komentarz do “Trzy dni na Malcie – weekend we dwoje – plan podróży”
Możliwość komentowania została wyłączona.