Co zjeść w Patagonii (Chile)? Kulinarny przewodnik dla smakoszy

Chilijska Patagonia to nie tylko bajeczne krajobrazy na krańcu świata, ale też warte odkrycia wyjątkowe smaki. W regionie tym skosztujesz wszystkiego – od świeżych ryb i owoców morza prosto z Pacyfiku, przez soczyste mięsa pieczone nad żywym ogniem, aż po słodkie przysmaki z dziko rosnących owoców. Ten przewodnik zabierze Cię w podróż przez najpyszniejsze dania i miejsca w Patagonii, podpowiadając co zjeść, gdzie spróbować lokalnych specjałów oraz jak zaplanować kulinarną przygodę w najdzikszym i najpiękniejszym regionie Chile. Zaparz sobie yerba mate, odłóż rozpraszacze i udajmy się razem w podróż pełną smaków – od targów w Puerto Montt, przez górskie miasteczka wzdłuż Carretera Austral, aż po modne bary w turystycznych mekkach Torres del Paine: Puerto Natales i Punta Arenas. Smacznego odkrywania Patagonii!

Swoją wymarzoną podróż przez patagońskie bezkresy rozpoczęliśmy tam, gdzie spotykają się wszyscy podróżnicy przemierzający słynną drogę nr 7 – Carretera Austral: w Puerto Montt. Tuż obok znaku sygnalizującego kilometr zerowy tej najpiękniejszej krajobrazowej drogi Ameryki Południowej znajduje się istniejąca od blisko stu lat tawerna Tablón del Ancla, która w swych legendarnych progach gości wszystkich spragnionych przygód wędrowców rozpoczynających wyprawę.

Targi i markety

Zanim jednak zasiedliśmy w drewnianych ławach najsłynniejszej knajpy w Puerto Montt, wybraliśmy się w dwa miejsca, gdzie w każdym miasteczku zakupy robią lokalsi: na targ miejski i do supermarketu. Konkretnie to odwiedziliśmy nawet dwa bazarki: Mercado Municipal Presidente Ibañez oraz Mercado Tipico Angelmó.

Stoisko rybne na targu w Puerto Montt

Ten pierwszy jest nastawiony typowo na mieszkańców blisko trzystutysięcznego miasteczka. Stoiska uginają się od świeżych ryb i owoców morza, a feeria barw i zapachów wita gości od samej bramy wejściowej. To właśnie tu kupiłem piękne, wielkie, soczyste czereśnie w cenie… w przeliczeniu dwóch złotych za kilogram. Oprócz tego mają tu dosłownie wszystko, czego dusza zapragnie, jeśli chodzi o świeże produkty. Do tego fantastyczne przyprawy – w tym oczywiście legendarny merkén. Jest to wędzona ostra papryka ají, najczęściej mieszana z solą. Chilijczycy dodają merkén do wszystkiego – nie tylko mięs i ryb, ale nawet… napojów! W Santiago próbowałem michelady (drinka z piwem) właśnie z dodatkiem merkénu jako obręczy kieliszka! Ciekawe doświadczenie.

Bardzo popularne w Patagonii są także kiszonki. W tym regionie mieszają się bowiem wpływy rdzennych mieszkańców – Tehuelchów, Mapuchów, Yaganów, Selk’namów i innych – z latynoamerykańskimi oraz… niemieckimi. To właśnie Niemcy masowo zaludniali te tereny już w XIX wieku, budując osady i miasta, pozostawiając trwały ślad także w tutejszej kuchni. Niechaj więc nikogo nie zdziwi kiszona kapusta, ogórki czy inne fermenty – np. czerwone cebule piklowane w całości, kalafiory, marchew, czy rzepa.

Angelmó to z kolei targ, do którego przybywają wszyscy turyści, jako że położony jest przy porcie, z którego wypływa prom do Chaitén. W okolicy roi się od restauracji (miejscowi odradzają – nazywając je turystyczną pułapką), kramów z tradycyjną odzieżą i akcesoriami, a na samym końcu mamy targ rybny. Tutaj największa atrakcja objawia się tuż przed zamknięciem. Sprzedawcy muszą bowiem pozbyć się niesprzedanych ryb, o czym doskonale wiedzą lokalne… uchatki patagońskie, które tylko czekają na smakowitą kolację rzucaną do wody.

Bardzo ciekawą obserwacją była dla mnie wizyta w chilijskim supermarkecie, gdzie od razu zauważalne są wpływy amerykańskie. Wszystko jest ogromne! Nie mogłem znaleźć np. małego pitnego jogurtu – wszystkie miały ponad litr pojemności. Bułki sprzedaje się tu pakowane po kilka lub kilkanaście sztuk, pakowane w foliowe torebki. Owoce są ogromnych rozmiarów – szczególnie arbuzy. Występuje też wiele rodzajów bananów i platanów, w tym zielone przeznaczone wyłącznie do smażenia i niesmaczne na surowo. W końcu słodycze – oprócz nielicznych produktów lokalnych dominuje koncern Nestle, ale… moją szczególną uwagę przykuła wyeksponowana pozycja premium: Goplana! Tak, polska Goplana jest tam produktem luksusowym, droższym od niemieckich słodyczy i przedmiotem pożądania chilijskich łasuchów.

Ryby i owoce morza – bogactwo patagońskich wód

Jako że Patagonia leży nad oceanem i poprzecinana jest wieloma fiordami oraz rzekami, mając krystalicznie czyste lodowcowe jeziora, chełpi się ona bogactwem najpyszniejszych owoców morza i ryb. Wspomniane targi rybne – jak te w Puerto Montt – to niekończące się stoiska ze świeżymi małżami, krabami, krewetkami, dorszami, morszczukami, czy łososiami. Co ciekawe jednak, łosoś nie należy do endemicznych ryb patagońskich. To Niemcy przywieźli na południe Chile tę rybę i uczynili z niej lokalny przysmak. Niestety, przemysłowa hodowla łososia ma swoje konsekwencje ekologiczne – zarówno dla wód, jak i ich rodzimych mieszkańców.

Zupa paila marina w Tablón del Ancla w Puerto Montt

Paila marina i caldillo de congrio – patagońskie zupy rybne

Zupy rybne znane są na każdej szerokości geograficznej, gdzie występuje woda. Francuzi mają bouillabaisse, Szkoci Cullen skink, a w Chile jada się przede wszystkim paila marina oraz caldillo de congrio. To właśnie ta druga pozycja zaciekawiła mnie w menu słynnego Tablón del Ancla.

Tutaj rodzi się problem natury nomenklaturowej, w którym zderzają się nazwy naukowe oraz potoczne. Teoretycznie congrio to konger, czyli ryba z węgorzokształtnych. Jednakże w tym daniu najczęściej używa się congrio colorado lub congrio dorado, czyli ryb z rodzaju Genypterus. Robi się jeszcze ciekawiej, gdyż ten drugi w polskim obrocie handlowym nazywany jest… miętusem oceanicznym, mimo że miętus to zupełnie inna ryba! Niezły kocioł, co?

W każdym razie congrio, a konkretnie zupa o nazwie caldillo de congrio zajmuje szczególne miejsce w sercach Chilijczyków. Wszak ich poeta-noblista – Pablo Neruda – napisał nawet odę do tego dania! Niestety, okazało się że w Puerto Montt nie było mi dane jej spróbować. Akurat się skończyła. Zjadłem ją dopiero kilkanaście dni później w Puyuhuapi, w restauracji Mi Sur. Robi się ją na wywarze z rybich głów, z dodatkiem gotowanych ziemniaków, cebuli, czosnku, marchwi, ostrej i słodkiej papryki, a także białego wina. Do tego oczywiście dodaje się mięso congrio. To prawdziwy comfort food dla miłośników domowych smaków znad oceanu.

Jako że w Tablón nie dostałem caldillo, zadowoliłem się drugim sztandarowym daniem – paila marina. Tu znów ciekawostka językowa. Paila brzmi bardzo podobnie do znanej wszystkim hiszpańskiej paelli prawda? Otóż jedno i drugie słowo odnosi się właśnie do płytkiego metalowego – lub w tym przypadku glinianego – naczynia, używanego do przygotowywania posiłków. A jakie polskie słowo określa „płytkie szerokie naczynie do przygotowywania posiłków”? Tak. Patelnia, paella i paila to wszystko warianty tego samego słowa!

W Chile do przygotowania zupy paila marina używa się naczynia glinianego, w którym też owo danie się serwuje. Bazą paila marina jest wywar ze skorupiaków, którym zalewa się podsmażane warzywa: cebulę, marchew, czerwoną paprykę, czosnek i seler. Przyprawia się go dużą ilością cząbru, a następnie dodaje różnorakie owoce morza: małże, omułki, okładniczki, krewetki, locos (uchowiec chilijski – rodzaj morskiego ślimaka), a także wędzoną makrelę. Oczywiście nie byłoby zupy rybnej bez białego wina, więc i tu ma ono swoje zastosowanie. Prawdziwa rozgrzewająca morska uczta! Patagończycy uważają, że nie ma lepszego lekarstwa na kaca niż paila marina.

Jeśli będziecie mieli wystarczająco dużo szczęścia, być może na jednym z targów traficie na lokalną babcię lub dziadka przyrządzających jedną z tych dwóch przepysznych zup w glinianym kociołku – tak jak to robią mieszkańcy Patagonii od dziesiątek lat. Nie szczędźcie ani jednego peso!

Porcja Chupe de Jaiba w restauracji Tablón del Ancla w Puerto Montt

Chupe de jaiba – zapiekanka z krabem

A co na drugie danie? Ano zanim jeszcze wsiadłem na prom, musiałem spróbować kolejnego przysmaku. Tym razem padło na zniewalającą zapiekankę z mięsem kraba – chupe de jaiba. Tu oczywiście także toczą się dyskusje na temat konkretnego typu kraba używanego w tym daniu. Angielskie menu wspomina stone crab, jednak to znów uproszczenie dla amerykańskich turystów (takowe żyją w wodach okalających Florydę), gdyż najprawdopodobniej w Chile jednak poławia się metacarcinus edwardsii. Zostawmy jednak szczegóły.

Chupe de jaiba to pożywne danie z mięsem lokalnego kraba, bułką nasączoną mlekiem, przyprawami, cebulą, białym winem i mnóstwem sera. To wszystko zapieka się w glinianym naczyniu, a następnie podaje na gorąco. Kremowa konsystencja, a jednocześnie faktura przypominająca trochę białe szarpane mięso, a do tego tłusty, przypieczony ser – sprawiają, że po takim posiłku mamy mnóstwo sił na piesze wędrówki. Albo na sen! Zwłaszcza, jak wcześniej zjedliśmy miskę paili i zapiliśmy to wszystko miejscowym kraftowym piwem…

Ceviche i świeże ryby Patagonii – od łososia po morszczuka

Pamiętam, jak pierwszy raz spróbowałem ceviche w nieistniejącej już peruwiańskiej restauracji La Baya w Poznaniu. Było niesamowite: pikantne od całej świeżej papryczki habanero, orzeźwiające od kolendry i czerwonej cebuli, wykwintnie pieszczące podniebienie surową rybą. To właśnie z Peru to danie trafiło do Chile. Z racji położenia geograficznego, szybciej dostaniecie je na północy, niż w Patagonii, ale i tu można trafić na smaczne warianty. Ja swój zjadłem w miejscowości Puyuhuapi, założonej przez Niemców emigrujących z Sudetów.

Konkretnie to w Comuy-Huapi – restauracji całej wyłożonej drewnem, otwartej tylko od wiosny do lata – zjadłem przepyszne, orzeźwiające ceviche z białej ryby, z dodatkiem chipsów warzywnych, czerwonej cebuli oraz soku z limonki. Jeśli akurat będziecie tam w sezonie – zajrzyjcie koniecznie.

O ile ceviche przywędrowało do Chile z Peru, nie brak tu dań dobrze znanych w takim czy innym kształcie z naszych stołów i kart. W Patagonii pod dostatkiem jest przede wszystkim morszczuka i łososia. Ten drugi co prawda przywleczony został z Niemiec, a jego hodowla wzbudza kontrowersje, to jednak stał się on sztandarową pozycją w patagońskim jadłospisie. Dość powiedzieć, że w tradycyjnych bistrach z domową kuchnią zazwyczaj mamy do wyboru kurczaka, wołowinę i właśnie łososia albo morszczuka. Serwuje się je z pieca, z grilla albo w panierce. Można powiedzieć, że w Patagonii dostaniecie nawet tutejsze fish and chips.

Morszczuka w panierce zamówiłem w La Pica de los Colonos w malowniczym Futaleufú. Jest to domowe bistro, a więc serwujące tylko mięso i ryby. Z opcji wegetariańskich dostępna więc była tylko sałatka (czyli to co dają do ryby, tylko z większą ilością pomidorów) – z ugotowanymi na specjalne życzenie jajkami na twardo. Morszczuk smakował bardzo domowo – skropiony cytryną, zagryzany świeżym pomidorem, ogórkiem i… kukurydzą z puszki.

Najlepszego łososia jadłem z kolei w Chaitén, po zejściu z trudnego szlaku na miejscowy wulkan, który zalał całe miasto lawą w 2008 roku – w restauracji nomen omen… El Volcán. Tak to jest, gdy tragedia miasteczka staje się jego wizytówką turystyczną. Na moim talerzu wylądował solidny kawał pieczonego fileta, jednak w całości otoczony był merkénem. Zadbano także o odpowiednią karmelizację wierzchniej warstwy, bez przeciągnięcia środka. Śmiało mogę powiedzieć, iż ten łosoś z El Volcán w Chaitén to jeden z najlepszych, jakie jadłem w życiu.

Porcja locos (uchowiec chilijski) w restauracji Liguria w Santiago (Chile)

Locos i centolla – morskie rarytasy (uchowiec chilijski i krab królewski)

O locos wspominałem już wcześniej. Pierwszy raz natknąłem się na nie w jednym ze sklepów spożywczych i nie miałem pojęcia co jest w słoikach – podobnych do tych, w jakich sprzedaje się u nas rolmopsy. W internecie wyczytałem, że po polsku nazywa się to uchowiec chilijski i jest rodzajem morskiego ślimaka. W kształcie przypomina biało-szare języki. Często podaje się je jako zimną przystawkę, w towarzystwie sosu czosnkowo-cytrynowego i… sałatki jarzynowej.

Co ciekawe, nie widywałem locos w patagońskich restauracjach. Być może w ekskluzywnych resortach parku Torres del Paine rzeczywiście można je dostać w opcji restauracyjnej, jednak ja napotkałem locos tylko w słoikach w sklepie. Dopiero po przylocie do stolicy – Santiago – ujrzałem uchowce w menu restauracji Liguria, serwującej kraftowe piwo. Zamówiłem je i muszę przyznać, że było to doświadczenie bardzo ciekawe. Nie porównałbym smaku ani faktury uchowców z niczym innym. Może takie bardziej jędrne, mięsiste ceviche? Na pewno jest to coś, co zjeść w Patagonii warto!

Centolla to zupełnie inna historia. Krab królewski jest tym dla patagońskich wód, czym wołowina wagyu dla japońskiego stołu. To duma i chluba całego regionu Magallanes. Aby zjeść najlepsze kraby królewskie, musicie udać się właśnie tam. Oczywiście Puerto Natales to baza wypadowa do Parku Narodowego Torres del Paine, więc pełno tam turystów z bogatych krajów, jednak wciąż ceny nie są aż tak wysokie, aby się bać wejść do restauracji. Jeśli nie tam, to w stolicy regionu – Punta Arenas – również dostaniecie przepyszną centollę.

Swoją przygodę z krabem królewskim zaliczyłem w restauracji Afrigonia w Puerto Natales, która łączy smaki patagońskie z afrykańskimi. Zamówiłem tam danie o nazwie austral king, czyli trzy małe porcje różnorakich potraw krabowych. Były to: krab królewski zapiekany pod serem, mus krabowy który można było nabierać krabowymi pałeczkami, a także krab świeży – czyli surowy, skropiony jedynie limonką. Dla spragnionych różnorakich wrażeń polecam właśnie tę opcję, gdyż można w ten sposób spróbować trzech różnych dań. Wszystkie były pyszne.

To tylko kilka opcji, w jakich występuje w kartach dań centolla. Lokalni szefowie kuchni prześcigają się w wymyślaniu coraz to nowych sposobów, aby przedstawić największą kulinarną dumę regionu turystom. Jeśli więc pytacie co zjeść w Patagonii – na pewno w czołówce będzie krab królewski. To jej prawdziwy symbol.

Mięso i tradycyjne dania Patagonii

Patagonia to raj dla mięsożerców – rozległe pastwiska sprzyjają hodowli owiec i bydła, a surowy klimat zachęca do sycących, rozgrzewających dań. Nie brakuje też dziczyzny, choć ta występuje tu w dość osobliwej formie. Jakie są więc tradycyjne dania mięsne regionu oraz gdzie są miejsca, w których można ich spróbować?

Cordero al palo podczas Fiesta Costumbrista w Cochrane

Cordero al palo – patagońska jagnięcina z ogniska

Typowe jedzenie w Patagonii to mięso z dodatkami. Nie uciekniemy od tego. Mięso jest tu wszędzie. Na śniadanie, obiad i kolację. Ten region świata to prawdziwy raj dla mięsożerców i koszmar dla wegetarian i wegan. Najlepsze restauracje w Patagonii to te, które serwują najpyszniejsze – choć dla wielu kontrowersyjne ze względu na dość specyficzny sposób przygotowania – danie: cordero al palo.

Młodą jagnięcinę rozpłata się i wiesza w całości na metalowych stelażach, a następnie ustawia wokół ogniska i piecze przez wiele godzin, oddając się przy tym konwersacji z innymi asadorami. Cordero al palo to bowiem nie tylko jedzenie – to prawdziwy rytuał kultywowany od pokoleń przez gauchów, czyli południowoamerykańskich kowbojów.

Aby jednak poznać prawdziwy smak takiego mięsa, zamiast do restauracji lepiej wybrać się na tradycyjny festyn. Miałem to szczęście, że znalazłem się w Cochrane właśnie wtedy, kiedy odbywało się najważniejsze wydarzenie w miasteczku – Fiesta Costumbrista. To impreza, podczas której całe wsie i miasteczka kultywują tradycje sprzed lat, takie jak ujeżdżanie dzikich koni czy ludowe tańce. Jest to też okazja do handlu rękodziełem, przetworami, czy etniczną odzieżą. Zakupiłem więc od starszej mieszkanki Cochrane suszone smardze, a także konfitury i likiery z calafate – czyli berberysu bukszpanolistnego – owocu będącego symbolem Patagonii.

Na takim festynie nie mogło oczywiście zabraknąć jedzenia! Do dyspozycji gości oddano kilkanaście punktów gastronomicznych. Niestety… wszystkie serwowały praktycznie to samo! Empanadas (w 90% tylko z mięsem), frytki, słodycze i furę mięsa. Można było porównać, kto lepiej piecze jagnięcinę lub wieprzowinę. Właśnie tam skusiłem się na całego jagnięcego gnata od prawdziwego asadora, czyli człowieka zajmującego się opiekaniem mięsa.

Było dokładnie tak, jak myślicie. Kilku facetów w średnim wieku w wyciągniętych koszulach, z sumiastymi wąsami, palący papierosy i pijący piwo obok rachitycznego stolika z pojemnikiem na pieniądze i miseczkami z dodatkami. Za nimi pełno dymu, ognisko i piekące się jagnię. Podszedłem i poprosiłem o najlepszy kawałek. Dostałem całego jagnięcego gnata, ociosanego przy mnie wielkim rzeźnickim nożem, a do tego sałatkę chilijską. To wymyślna nazwa na… surowe pomidory z cebulą polane oliwą z oliwek. Do tego sopaipilla, czyli rodzaj pieczywa z dodatkiem dyni, smażonego na głębokim tłuszczu, ziemniaczki, piwo z calafate i już – tak można żyć. Polski gringo mógł poczuć się jak prawdziwy gaucho.

Co ciekawe – pod względem smaku samo mięso o wiele lepiej przyrządzono mi w restauracji przy browarze Arisca w Puerto Rio Tranquilo, jednak nie było tam tego klimatu, co na festynie w Cochrane. Takiego Maillarda jednak nie dostałem nigdzie indziej jak w tej portowej tawernie przy jeziorze Chelenko!

Patagońska kultura grillowania – czyli asado – to jednak nie tylko cordero al palo. Chilijczycy uwielbiają grillować nie mniej niż Polacy. Specjały Patagonii to bardzo często właśnie różnorakie potrawy z grilla. Niektóre lokale zainwestowały nawet w małe grille stawiane na stolikach, na których można sobie dopiekać mięso na własną rękę, jednocześnie konwersując ze współtowarzyszami biesiady. Takiej właśnie mięsnej komunii doświadczyłem w restauracji Estancia Perales, do której dociera się katamaranem płynąc na lodowce Balmaceda i Serrano.

W drodze powrotnej przycumowaliśmy w Estancii, a na stołach pojawiły się góry mięsa ulokowane na małych opiekaczach. Mogliśmy wybierać spośród przeróżnych kawałków jagnięciny i kurczaka. Konwersując z innymi podróżnikami, zajadałem się więc przepysznym cordero – tym razem ugrillowanym własnoręcznie.

Rodzina guanaco (gwanako) w Parku Narodowym Patagonii

Gwanako andyjskie – dziczyzna nie dla ludzi o miękkim sercu

Są pewne potrawy, przy których nawet mięsożercy mówią stop. Najczęściej mowa o psie czy kocie, jednak dla niektórych jest to także konina czy mięso królika. Tradycyjnym daniem w Patagonii, sięgającym czasów ludów koczowniczych i pierwszych osadników, jest gwanako andyjskie – znane tu jako guanaco. Jest to jeden z czterech przedstawicieli rodziny wielbłądowatych występujących w Chile. Pozostałe to lama, alpaka i wikunia. W zamierzchłych czasach było to najpowszechniejsze źródło pożywienia i warunek przetrwania na dzikim patagońskim stepie. Dziś w menu występuje raczej jako ciekawostka i echo dawnych tradycji.

Miłośnicy alpakoterapii zapewne będą mieli podobne zawahania przed zjedzeniem tych zwierząt występujących bardzo licznie – i podchodzących na kilka metrów do człowieka, co amatorzy jazdy konnej w przypadku koniny. Jestem w stanie to zrozumieć. Nie mogłem jednak przepuścić takiej okazji. W końcu pewnie więcej nie będę miał okazji na spróbowanie tego mięsa. Gwanako występuje w menu głównie w Magallanes, gdzie jest najwięcej turystów. Nie jest to mięso dostępne w typowych lokalach z kuchnią domową wzdłuż Carretera Austral. To coś też powinno wam mówić.

W Puerto Natales i Punta Arenas można spróbować gwanako w formie tatara, burgera, steka i jakiej tylko dusza zapragnie. Zamówiłem guanaco na surowo. Smakowało dobrze, podobnie do tatara z sarny czy jelenia, jednak dobrze zrobiony tatar wołowy wygrywa. Spróbowałem też zupy z gwanako, o czym nieco później.

Kuchnia smakująca domem

Typowe jedzenie w Patagonii to jednak jedzenie domowe. Wspominałem już o prostych daniach z ryb, jak i o tym, że w patagońskich restauracjach znajdujących się w mniejszych miejscowościach zazwyczaj wybór ograniczony jest do kilku dań. Jednym z nich jest przeważnie jakaś forma wołowiny. Nie są to jednak dania znane nam z instagramowych steakhouse’ów. Mięso przyrządza się tradycyjnie, na sposób domowy.

Wracając jednym z najpiękniejszych odnóży Carretera Austral – drogą do Chile Chico, wiodącą serpentynami wzdłuż jeziora Chelenko (Lago General Carrera), zatrzymaliśmy się w miejscowości Puerto Guadal. Tamże mieści się urokliwa knajpka o nazwie El Lengal (obecnie przechrzcili się na Barbotina Pizzas, ale to ten sam lokal). Serwują tam dania dnia – rybę, mięso i opcję wegetariańską. Zdecydowawszy się na wołowinę, otrzymałem na talerzu trzy solidne kawałki krowy. Nie miały one żadnego Maillarda, pływały w brązowym sosie, a towarzyszyły im surowe warzywa: sałata, pomidor i marchewka. Do tego plasterek cytryny.

Nie lubię duszonego mięsa. Uwielbiam chrupiącą, dobrze przysmażoną skórkę. Tu jednak dałem szansę temu bardzo domowemu daniu. Wołowina była mięciutka, doskonale komponowała się z sosem, a orzeźwiająca surówka zapewniała wystarczającą kontrę. W opcji wege dostaliśmy bakłażany zapiekane pod serem, co należy uznać za danie wybitne jak na ten region, gdyż zazwyczaj opcja bezmięsna to frytki lub pieczone ziemniaki.

Duszone mięsa i różnorakie potrawy jednogarnkowe, jak carbonada czy estofado, to stałe elementy chilijskiego stołu. Zapewniają ciepło kojarzące się z domem, którym można się ogrzać przed dalszym etapem wędrówki.

Milanesa i 4 piwa w Cerveceria Ventisca w Villa o'Higgins

Milanesa i lomo a lo pobre

Oprócz tego, warto wspomnieć jeszcze o dwóch daniach mięsnych, które często można spotkać w menu patagońskich restauracji. Pierwsze z nich do złudzenia przypomina polski klasyk. To milanesa – czyli chilijski schabowy. Cienki kawałek mięsa (wieprzowego lub wołowego) panieruje się i smaży na złoto, a następnie podaje z frytkami i sosami. Bywają też wersje z roztopionym na wierzchu serem. Ja przepyszną milanesę jadłem w Villa o’Higgins, w browarze Ventisca. Doskonale komponowała się z lanymi z kranu piwami. Szkoda, że nie własnymi, a z Tropery.

Jeśli odejmiemy panierkę, na wołowinie rozłożymy duszoną cebulkę, a jeszcze na to wrzucimy jajko sadzone – otrzymamy jeden z najpopularniejszych patagońskich obiadów. Jest to oczywiście lomo a lo pobre. Najlepsze jadłem w Puerto Rio Tranquilo, w drodze powrotnej z Chile Chico, w połowie wielogodzinnej trasy samochodem do Villa Cerro Castillo. Tak podany stek ratował żołądek i dawał mnóstwo radości ze smaku. Po raz kolejny Cervecería y Restaurant Rio Tranquilo dała radę!

Calapurca – zupa z rozgrzanymi kamieniami

Co spróbować w Patagonii jeśli chodzi o ciekawostki wywodzące się od rdzennych mieszkańców? Siedząc w urokliwej knajpce w centrum Punta Arenas – najdalej wysuniętego miasta w Chile (i drugiego po argentyńskiej Ushuai na świecie) – zaciekawiła mnie w menu pozycja o nazwie calapurca. Jest to tradycyjna zupa plemienia Ajmarów, zamieszkującego północne tereny kraju. Nie jest to więc ściśle patagońskie danie, ale oddające hołd jednemu z rdzennych chilijskich ludów.

Cechą charakterystyczną calapurki jest użycie… gorących kamieni, które wrzuca się do wywaru, aby podtrzymać jego temperaturę. W oryginalnej natywnej recepturze bazą bulionu do calapurki jest mięso lamy. W wersji magellańskiej wykorzystano lokalnego kuzyna – gwanako. Calapurca to zupa bogata w wiele rodzajów mięs, a więc dorzucono jeszcze kurczaka, i patagońską jagnięcinę. Smaku dopełniały warzywa i przyprawy.

Kucharzowi wyszła bardzo esencjonalna zupa, pełna smaku, utrzymująca swoją wysoką temperaturę dzięki rozżarzonym kamieniom. Jak widzicie, Chilijczycy uwielbiają swoje zupy, a każda z nich ma na celu zapewnić sytość i budzić skojarzenie z ciepłem domowego ogniska. Calapurca jest daniem rzadko spotykanym w Patagonii, więc jak będziecie mieli okazję, to musicie jej spróbować. Gdzie zjeść w Patagonii takie pyszności? Choćby w restauracji La Marmita w Punta Arenas.

Pichanga w Restoran Ñirrental w Cochrane

Pichanga – czyli miszmasz wszystkiego

Klasykiem sekcji przystawek patagońskich restauracji jest pichanga. Jest to eklektyczna mieszanka wszystkiego co wpadnie w ręce kucharzowi. Porcja jest zwykle ogromna – dla 2-4 osób, i zawiera różne mięsa, wędliny, krążki cebulowe, frytki, a to wszystko zalane roztopionym serem. Zjadłem taką porcję w restauracji Ñirrental w Cochrane i mogę śmiało powiedzieć, że to byłby idealny talerzyk do piwa na mecz.

W Tablón del Ancla mają też wersję wegetariańską, więc jak ktoś ma ochotę na nieokiełznaną fantazję kucharza wrzucającego na talerz co popadnie – może także spróbować opcji bezmięsnej.

Street food i szybkie przekąski – co zjeść na szybko w Patagonii

Bywają dni, gdy nawet foodies nie mają czasu na pełnoprawny posiłek w restauracji. Czasem też nie mają na niego ochoty. Czym bowiem byłaby eksploracja lokalnej sceny kulinarnej bez sprawdzenia street foodu? A więc co zjeść w Patagonii na szybko? Znajdziemy tu rozliczne szybkie dania i regionalne uliczne jedzenie, idealne na przekąskę w drodze lub budżetowy posiłek.

Empanada i sopaipilla – chilijska klasyka uliczna

Większość kuchni świata wykształciła jakąś formę pierogów. Japońskie gyoza, gruzińskie chinkali, ukraińskie wareniki, rosyjskie pielmieni, czy w końcu nasze ukochane polskie wigilijne uszka – zasada jest w gruncie rzeczy ta sama. Ciasto składające się z mąki, wody i/lub tłuszczu oraz opcjonalnie jajek, napełnione farszem mięsnym, serowym, warzywnym lub grzybowym, następnie pieczone, gotowane lub smażone. W kulturze iberoamerykańskiej najpopularniejszą formą są empanadas – w wersji pieczonej bądź smażonej na głębokim tłuszczu.

W Chile najczęściej jada się empanadas de pino, czyli wersję faszerowaną mielonym mięsem wołowym, cebulą, oliwkami i siekanymi jajkami na twardo. To właśnie dodatek tych dwóch ostatnich składników czyni to danie wyjątkowym. Istnieją też bardziej wyszukane opcje, wypełnione krewetkami czy nawet mięsem kraba królewskiego. Bardzo rzadko spotyka się opcje wegetariańskie – z samym serem. Podczas wspominanego tradycyjnego festynu w Cochrane dostępne były w przeważającej większości jedynie empanady z mięsem.

Empanadas kupić można właściwie wszędzie – w sklepach, barach, piekarniach, budkach stojących na placach, a nawet na niektórych stacjach benzynowych (choć w Patagonii istnieją stacje gdzie sprzedaje się tylko benzynę! – nie tak jak w Polsce).

Drugim z najpopularniejszych street foodowych wypieków jest sopaipilla. Wspominałem już o niej w akapicie o cordero al palo. Są to małe placuszki pszenne smażone na złoty kolor. Chilijczycy jedzą je zarówno na słodko, jak i na wytrawnie. Różnią się one od wersji meksykańskiej tym, że zawierają dodatek dyni. Tradycyjnie spożywa się je podczas uroczystości rodzinnych i festynów, a także jako dodatek do głównego dania. Zwykle jest to też najtańsza opcja jedzeniowa w każdej przydrożnej budce.

Hot dog kreolskiego kapitalisty w browarze Rebelión w Chile Chico

Hot dogi i arepas

Tak jak pierogi powstały zapewne niezależnie od siebie w każdym zakątku świata, tak hot dogi popularność zdobyły inną drogą – za pomocą ekspansji. Uznaje się, że powstały w Niemczech lub Austrii i wraz z imigrantami trafiły do Ameryki. Następnie, poprzez globalizację i amerykanizację życia zawładnęły całym kulinarnym światem, przyjmując także różnorakie lokalne formy. Dość powiedzieć, że w takiej Islandii mówi się, że hot dog to potrawa narodowa.

Także i w Patagonii hot dogi się jada. Miejscowej bułki z parówką spróbowałem w bardzo ciekawym miejscu. Browar Rebelión, mieszczący się w odległym od głównej Carretery Austral miasteczku Chile Chico – przy samej argentyńskiej granicy – odwołuje się do radykalnych rewolucyjnych idei latynoamerykańskich. Wnętrze zdobią aktywistyczne plakaty i hasła, na ścianach wiszą portrety znanych rewolucjonistów, a menu w swoich nazwach odwołuje się do znanych skomercjalizowanych kliszy.

Takim sposobem na moim talerzu wylądował hot dog kreolskiego kapitalisty. W bułce znalazła się wieprzowina słodko-kwaśna okraszona firmowym pebre. To klasyczny chilijski dodatek do potraw w stylu znanej w Europie salsy. Zazwyczaj – podobnie jak sałatka chilijska – składa się z pomidora, cebuli, kolendry i oliwy, dodatkowo wzmocnionych ostrą papryczką, czosnkiem i szczypiorkiem. Można się było tym nieźle ubrudzić. Jadłem w życiu lepsze bułki z wkładką, ale ta do piwa pasowała całkiem dobrze.

O wiele bardziej popularne są tu jednak tak zwane completo, czyli hot dogi z parówką, pomidorami i… awokado, a także majonezem. To właśnie połączenie kolorów: czerwonego, zielonego i białego – powoduje, że inna nazwa tej pozycji to hot dog włoski, w nawiązaniu do kolorów flagi. Takowego jadłem jednak nie w Patagonii, a w Santiago.

Z Wenezueli zaś do Chile trafiły arepas. Kiedyś na blogu zamieściłem nawet przepis na te placki z mąki kukurydzianej, których niesłabnąca popularność w całej Ameryce Południowej musi świadczyć o smaku zadowalającym miliony ludzi. Dla mnie stanowiły doskonałe śniadanie kupowane w sklepie spożywczym w Coyhaique, kiedy to przed pójściem na szlak zatrzymywałem się na szybki i sycący posiłek. W Patagonii arepas przecina się na pół i wkłada do środka mięso – tak jakby to była grecka pita. Dwa takie placuszki i człowiek od razu ma energię na parę godzin trekkingu.

Pizza w Mamma Gaucha w Coyhaique

Pizza i burgery – znane smaki w patagońskim wydaniu

Gdzie zjeść pizzę w Patagonii? Ortodoksi ze znanych facebookowych grup pewnie powiedzą: nigdzie, bo placki na południu Chile raczej nie przypominają wymuskanej napoletany. Nie mam jednak cienia wątpliwości, że każdy foodie powinien zajrzeć do Mamma Gaucha w Coyhaique. To właśnie tam narodził się mikrobrowar Tropera, który obecnie rozwinął się do rozmiarów przemysłowych i ma dziewięć lokali firmowych w całym kraju. To tu na stolik czeka przed wejściem kolejka, a w niemałych wnętrzach tętni życie w rytm wyjeżdżających z pieca pizz. Jadłem tu placek z krewetkami, czerwoną cebulą, kolendrą i merkénem. Był naprawdę niezły, choć ciasto to raczej podpłomykuiop

Nie oszukujmy się, w Poznaniu nie byłaby to nawet pierwsza dziesiątka placków, ale w Patagonii dawały radę. Co więcej – to jedno z niewielu miejsc, gdzie wegetarianie mogą zjeść coś poza frytkami lub pieczonymi ziemniakami. Pizzerie są zresztą dobrą opcją dla jaroszy, gdyż właściwie każda mała mieścina ma jakiś swój lokal z tym daniem. Do ciekawych na pewno należy ten w Chaitén, gdyż serwuje piwa z lokalnego nanobrowaru Wechun. Pizzę, niestety, mają kiepską.

Burgery w Patagonii występują w większych i bardziej turystycznych miejscówkach, ale w jednej z nich szczególnie przypadły mi do gustu. Co więcej – nie dlatego, że buła była wypełniona przepysznym mięsem, ale z racji kształtu. Od pewnego czasu w internecie widzę apele stosowane do burgerowni, żeby duże burgery były bardziej szerokie niż wysokie. Łatwiej je bowiem wziąć do ust.

Za tym nowym trendem poszli właściciele Café Chelenko, restauracji mieszczącej się na drugim piętrze lokalnej agencji turystycznej w Puerto Rio Tranquilo. Bułka była ogromna, wielkości mojej twarzy, napakowana pysznym mięsem i dodatkami. A do tego ten widok! Jako że z góry można obserwować nabrzeże Lago General Carrera, Café Chelenko to popularna baza śniadaniowa dla podróżników płynących do Marmurowych Jaskiń – najpiękniejszego miejsca na Ziemi, który był głównym punktem całej naszej wyprawy do Patagonii.

Marmurowe Jaskinie w Chile, na jeziorze General Carrera, obok Puerto Rio Tranquilo w Patagonii

Śniadania i kawa – poranki w Patagonii

A jeśli nie arepas w sklepie w Coyhaique, ani gigantyczny burger w Puerto Rio Tranquilo – to co zjeść na śniadanie w Patagonii? Szczerze mówiąc, moje doświadczenie z pensjonatowymi śniadaniami w cenie noclegu nie należało do najlepszych. Tak jak nie przepadam za klasycznym, nudnym kontynentalnym śniadaniem w hotelu, tak tu było jeszcze gorzej. Ze dwa plasterki szynki, sera, jedna bułka i herbata. Czasem malutka porcja nieprzyprawionej albo przesolonej (do wyboru) jajecznicy.

Polecam więc zaplanować sobie poranne wyżywienie we własnym zakresie – korzystając z produktów dostępnych w sklepach. Tu też wracam do tego, co pisałem w przypadku marketu w Puerto Montt – pieczywo sprzedaje się tu w dużych ilościach popakowane w worki – np. 10 bułek typu hallula lub marraqueta. Zapytałem, czy mogę kupić tylko jedną albo dwie i o ile była taka możliwość, to ekspedienci patrzyli na mnie jak na kosmitę. Wszyscy biorą hurtem!

Najlepsze doświadczenie z pieczywem miałem natomiast w Puerto Natales. Wyjeżdżaliśmy na całodzienną wycieczkę wcześnie rano i nie było gdzie zjeść śniadania, gdyż wszystko – włącznie ze sklepami – otwarte było od 9 lub 10. Krążyłem po okolicy, aż poczułem zapach świeżo wypiekanego chleba. Pech chciał, że drzwi do piekarni były zamknięte. Nic jednak nie ryzykując, zapukałem. Wrota uchylił wytatuowany mężczyzna i z uśmiechem na ustach zaprosił mnie do środka, po czym zasunął zasuwę. Wyglądało to trochę tak, jakby w tym miejscu używano nieco innego białego proszku niż mąka. Młody adept sztuki piekarskiej wyciągał akurat z pieca kilka gorących pszennych bochnów z różnorakimi ziarnami, zapakował mi jeden na drogę i przyjąwszy zapłatę wypuścił mnie z tego osobliwego miejsca. Był to najsmaczniejszy chleb, jaki jadłem w Patagonii.

Artur Karpiński z piekarzem z Puerto Natales, prezentującym swój chleb

Śniadaniownie w europejskim stylu to rzadkość w okolicach Carretery Austral. Do wyjątków należy La Peregrina – malutkie miejsce, do którego od 9 rano ustawiają się kolejki. Jest to lokal położony naprzeciwko nabrzeża w Chaitén, do którego docierają promem podróżnicy z Puerto Montt (jak my) lub ci, którzy wybierają drogę autem dookoła przez Hornopirén i właśnie tu muszą zatankować swój samochód. Następna okazja dopiero za blisko sto kilometrów! W La Peregrinie królują nowoczesne tosty z awokado, jajka na kilka sposobów, a także śniadania na słodko oraz ciasta. Podobno dają tu najlepsze banoffee w całym Chile! Spróbowałem i – cóż – nie mam porównania, ale było wyśmienite!

Kawa w Chile… no cóż. Człowiek uzależniony od codziennego wypijania siedmiu-ośmiu kubków kawy naprawdę ma tu pod górkę. W większości miejsc serwują albo kawę rozpuszczalną, albo z automatu. Mają niby dobre ziarna, własne palarnie, chełpią się hasłem specialty – ale chyba pierwszą dobrą kawę wypiłem… po powrocie do Santiago. A jeśli lubicie np. cappuccino – zapomnijcie. Jeżeli nawet się znajdzie (rzadko), to w niczym nie przypomina tego, co znacie z Europy. Nie dziwię się, że większość Chilijczyków wybiera yerba mate. Kawa w Patagonii to największy zawód.

Desery, słodycze i owoce – słodka strona Patagonii

Jak wiecie, nie jestem zwolennikiem słodyczy – i mając do wyboru tort czekoladowy i pączka – wybiorę tatara. Jednakże po dniu pełnym wrażeń, wielogodzinnego treningu i kilku solidnych posiłków, nadchodzi pora na coś słodkiego.

Ciasta i wypieki – banoffee w Chaitén to nie wszystko

Jeśli podobnoż najlepsze banoffee w całym Chile z La Peregriny Wam nie wystarczy – nie bójcie się. Patagonia obfituje w pyszne desery. Podobnie jednak jak wszystko inne tutaj – są one gigantyczne. Porcje ciast to na oko 250 gramów, a żeby były wyższe i większe, to np. do sernika dodają tu… warstwę biszkoptu! Do wyboru mamy prawdziwy miszmasz smaków znanych z Europy oraz tych lokalnych. W menu znajdziemy więc zarówno ciasto marchewkowe, jak i apfelstrudel – ale także wypieki z lokalnymi składnikami, jak calafate. Berberys bukszpanolistny króluje w świecie słodkości. Robi się z niego dżemy, galaretki, likiery, a także dodaje do serników czy innych ciast.

Kawałek najlepszego w Chile banoffee, w kawiarni La Peregrina w Chaitén

Skoro Patagończycy uwielbiają duże, wysokie ciasta, to nie może w jadłospisie zabraknąć tortów miodowych. Jako człowiek ze wschodniej Polski znam doskonale smak pysznego miodownika, więc pozytywnie zaskoczyło mnie to, że i tę pozycję mogłem spróbować na drugim końcu świata. A gdyby tak przełożyć miodownik warstwą dżemu z calafate? Czy to aby nie przesada? Na pewno nie dla patagońskich cukierników!

Osobną pozycją znaną i lubianą przez mieszkańców południa Chile jest leche asada, czyli dosłownie pieczone mleko. Konsystencją przypomina nieco sernik, jest odpowiednio skarmelizowane, a podaje się je zanurzone lub oblane gęstym, słodkim karmelowym sosem. Konkretny przepis zależy od cukiernika – jedne bardziej przypominają crème brûlée, a inne solidny kawałek ciasta.

Skarby lasu i ogrodu – dzikie owoce Patagonii

Nie są to w ścisłym znaczeniu słodycze, jednak mogą dostarczyć nam potrzebną dawkę cukru i energii podczas długich pieszych wędrówek. O czym mowa? Oczywiście o owocach. Dziko rosnące na szlakach różnorakie rośliny bardzo często posiadają jadalne części. Nie biorę oczywiście odpowiedzialności za wasze kulinarne eksploracje, więc musicie sami poczytać i zaryzykować – czy dany owoc jest jadalny, czy niekoniecznie. Ja lubię próbować wszystkich dzikich rzeczy. Mam pewność, że jem prawdziwe wytwory natury, a nie udawane, z przemysłowego chowu.

Symbolem Patagonii jest calafate. Owoce berberysu bukszpanolistnego wykorzystuje się tu praktycznie do wszystkiego. Jadłem z nimi przepyszny sernik w Puerto Rio Tranquilo, piłem robione z nich piwo, koktajle, a nawet gin. Smarowałem berberysowym dżemem pieczywo, a syrop z tych cudownych owoców dodawałem do herbaty. Ludowa patagońska mądrość głosi, że kto raz spróbuje calafate, będzie zawsze wracał do Patagonii. Objadłem się go tyle, że chyba już należy mi się działka w Puerto Natales.

Jednak nie samym calafate człowiek żyje! Patagońskie lasy i parki narodowe obfitują w przeróżne owoce i grzyby. Tak – grzyby – bo tu także popularne jest ich zbieranie. Królują… smardze! Tak rzadkie w Polsce tutaj mają dobre warunki do rozwoju. Co ciekawe – miejscowi te grzyby suszą. W Polsce nigdy nie widziałem w sprzedaży suszonych smardzów. Przywiozłem sobie worek do domu i używam do sosów. Poza tym popularne są różnego rodzaju borowiki, kurki, ale i grzyby rzadziej spotykane czy zbierane przez polskich grzybiarzy – jak np. lejkowiec dęty – doskonały jako farsz do pierogów czy dodatek na pizzę. Pizzę z tymi grzybami sezonowo można zjeść w Villa O’Higgins – ostatniej osadzie, wieńczącej Carraterę Austral.

Golteria chilijska

Wchodząc na Cerro Cinchao przedzierałem się z kolei przez prawdziwe oceany golterii chilijskiej. Gdybym miał do czego, mógłbym nazbierać jej tonę. Golteria nie należy do owoców często spożywanych i raczej nie występuje w przewodnikach jako polecana do zbioru. Jej różowo-czerwone owoce są jednak całkowicie jadalne i mogą uratować wędrowca zagubionego na szlaku. Dlatego też w Patagonii golteria uznawana jest za tzw. jedzenie przetrwania. Nie ma zbyt wiele smaku (jej owoce – zwłaszcza mniej dojrzałe – są dość papierowe w fakturze i mało soczyste), jednak może zapewnić nam niezbędne mikroelementy, gdy zabraknie nam wody i pożywienia w trasie. Na tym samym szlaku znalazłem też berberys Julianny – z nieco dłuższymi owocami niż calafate.

W Futaleufu na szlaku napotkałem kilka dzikich jabłoni. Ich dopiero powoli czerwieniejące się owoce były niesamowicie winne, soczyste i słodko-kwaśne. Takie właśnie lubię najbardziej. Dawno nie jadłem tak pysznych jabłek jak z tych starych drzew w drodze na Wietrzną Skałę. Oczywiście zbieramy tylko te, które spadły.

Poza dzikimi jagodami i jabłkami, Patagonia stoi sadami. Okazałe śliwy okraszają swą urodą urokliwe uliczki podwulkanicznych miasteczek. Często rosną także w przy domach czy w knajpianych ogródkach. Nieraz właśnie te owoce stanowiły dla mnie przekąskę w ciągu dnia. Co ciekawe – w jednym z miasteczek wzdłuż ulic rosły owocujące pigwy.

Obraz malowany czekoladą w kawiarni Lucymarc

Obrazy malowane… czekoladą

Tym razem będzie może nie tyle o jedzeniu, co o… wykorzystaniu jedzenia w sztuce. Przemierzając bezkresy Carretery Austral, zatrzymaliśmy się w kawiarni o nazwie Lucymarc w Villa Mañihuales. Na pozór było zamknięte, jednak po zapukaniu otworzyła nam właścicielka, a wnętrze rozbłysło światłem. Chcieliśmy napić się kawy (co nie było dobrym wyborem), ale ona wraz z mężem nalegali, abyśmy spróbowali gorącej czekolady. Dlaczego?

Otóż to miejsce słynie z tego właśnie napoju, a także z wykorzystania czekolady do malowania obrazów. Lucy – właścicielka – potrafi za pomocą czekolady ukazać widzom np. cordero al palo albo scenki krajobrazowe z Patagonii. Jej mąż – Fer – to człowiek, który mógłby godzinami opowiadać o ich pasji do tworzenia czekoladowych dzieł, które on z kolei oprawia w drewnie. Pochwalił się też wieloma medalami i nagrodami, jakie zgarnęli w lokalnych konkursach.

Jeśli więc będziecie tam przejazdem – napijcie się gorącej czekolady i powiedzcie parę miłych słów na temat czekoladowych obrazów!

Wegetariańskie jedzenie w Patagonii – czy to możliwe?

Nie będę ukrywał, że Patagonia to królestwo mięsa. Wegetarianie mają tu bardzo ciężko, a o weganach nawet nie wspominam. Tym zostaje raczej wyłącznie własne wyżywienie. Co więcej – nawet teoretycznie bezmięsne dania w restauracji przypominają dla jaroszy pole minowe. Czy bowiem po zamówieniu frytek z serem bez mięsa spodziewaliście się, że dostaniecie frytki z boczkiem, bo przecież mięsa (szarpanej wieprzowiny) nie dodali? Albo że reklamację przyjmą w postaci… zebrania tegoż boczku z wierzchu i podania tej samej porcji? Sztandarowe teksty o rybie czy owocach morza jako opcji wege nie wspominam, bo są one powszechne także w Europie. Jeszcze wiele lat edukacji minie, zanim się ludzie nauczą.

Surowy klimat Patagonii nie jest korzystny do uprawy świeżych warzyw. Będąc wegetarianinem generalnie ma się wybór albo żywić na własną rękę – choć sklepy w mniejszych miejscowościach wcale nie oferują bogatego wyboru jarzyn – albo jeść jedną z trzech opcji: frytki (o ile nie są z mięsem), pieczone ziemniaki (również) lub pizza. Sałatki? W większości miejsc wszystkie są albo z kurczakiem, albo z owocami morza. Czasami można trafić na zupę, ale nigdy nie wiesz, czy nie była robiona na kościach.

Tak więc skoro à la carte raczej nic się bez mięsa nie zje, to co pozostaje? Tak – rozmowa! Na szczęście Chilijczycy to niesamowicie przyjaźni ludzie i nigdzie (poza tymi frytkami z boczkiem…) nie robiono nam problemu ze zrobieniem dania spoza karty. Niestety, jako że świeże warzywa należą tu do rzadkości i w ogóle nie praktykuje się robienia dań bezmięsnych, propozycje te – mimo usilnych starań – wypadają dość… ubogo.

Danie wegetariańskie: 3 jajka na twardo, pomidor, sałata, cytryna, kukurydza z puszki w La Pica de los Colonos w Futaleufú

Weźmy takie Futaleufú, gdzie jadłem morszczuka z pomidorami, sałatą, ogórkiem i kukurydzą. Pani z miłą chęcią podała nam wersję wege – w której zamiast morszczuka były trzy jajka na twardo i trochę więcej pomidora. Na tym to mniej więcej polega. Było smacznie i bez mięsa? Owszem. Jednak nie jest to oferta znana z europejskich miast.

Na palcach jednej ręki mogę policzyć miejsca, gdzie rzeczywiście w karcie były opcje zaprojektowane jako bezmięsne. Na myśl przychodzą mi wspominane wcześniej bakłażany pod serem w Puerto Guadal i sałatka z krokietami serowymi w pizzerii Mamma Gaucha. Poza tym w całym regionie Aysen znaleźliśmy jedną restaurację typowo wegetariańską – Basilic Bistrot w Coyhaique.

Mieliśmy dużo szczęścia, gdyż kilka dni przed naszym przyjazdem dopiero zakończono dogaszać gigantyczny pożar, który strawił kilka hektarów lasu i stary cmentarz w owym mieście. Nikt nie miał więc tu nastroju do świętowania. W Basilic Bistrot zamówiliśmy całkiem niezłe risotto ze smażonym tofu oraz… coś co udawało pad thaia, ale każdy Taj złapałby się za głowę dostając to na talerz. Nie było to najsmaczniejsze doświadczenie.

Lepiej oczywiście jest w większych miastach. Opcje wegetariańskie bez problemu dostaniecie w rejonie parku Torres del Paine – zarówno w Puerto Natales, jak i w Punta Arenas, ale to są miejscowości, w których jest najwięcej turystów, więc serwują tam wszystko. Podczas przemierzania bezkresów Carretery Austral nie nastawiałbym się na restauracje bezmięsne, aczkolwiek możecie być pozytywnie zaskoczeni szczególnie przez starsze panie prowadzące przybytki typu domowe bistro. Patagońskie babcie zawsze coś dla Was wymyślą!

Zarówno w Puerto Montt, jak i dalej na południe, popularną opcją bezmięsną bywa w menu pastel del choclo. Jest to – co ciekawe – najwyżej oceniane danie kuchni chilijskiej według popularnego portalu Taste Atlas. W oryginale występuje w nim mięso, jednak łatwo przyrządzić wersję jarską. Pastel del choclo to zapiekanka z mąki kukurydzianej, mleka i masła, do której dodaje się cebulę, jajka, oliwki i jeszcze więcej kukurydzy. W Tablón del Ancla zamiast mięsa dodają bakłażany, czerwoną paprykę i sos grzybowy. Całość smakuje trochę jak polenta i moim zdaniem brakuje temu daniu wyrazistości.

Polędwica wołowa w sosie z czerwonego wina z pieczonymi ziemniaczkami w restauracji La Marmita w Punta Arenas

Co jeszcze zejść w Patagonii?

Osobną sekcję utworzyłem dla trzech potraw, które wyróżniały się kreatywnością lub nowoczesnym podejściem. Pierwszym z nich był makaron fettuccine Alfredo z boczkiem, krewetkami i szpinakiem. Włosi nienawidzą sosu Alfredo, gdyż Amerykanie podają go z kurczakiem, co nijak ma się do włoskiej kuchni. Ciekawe jak zareagowaliby na wersję patagońską? Jadłem ją w Punta Arenas, czyli mocno turystycznej stolicy regionu. Myślę, że lepiej komponowałaby się z białym winem, jednak ja popiłem ją niezłym imperialnym stoutem z browaru Hernando de Magallanes.

W tym samym mieście – we wspominanej już La Marmicie – jadłem także stek z polędwicy wołowej w sosie z czerwonego wina. Tradycyjnie w Patagonii wołowinę podaje się w wersji a lo pobre (z duszoną cebulką i sadzonym jajkiem). Ta wersja to już typowo europejski (francuski) sznyt i pokazanie, że wykwintne smaki dotarły i nad Cieśninę Magellana.

Trzecia pozycja w tej sekcji jest zdecydowanie najsłabsza. Kocham ramen całym swoim czarnym sercem. Gdy więc ujrzałem czarny ramen w menu, musiałem go zamówić. Przede wszystkim – nie był to ramen. Nazwa ta oznacza konkretny alkaliczny makaron, a tu dostałem kluski ryżowe, takie jak do pad thaia. Ajitsuke tamago było jak na mój gust zbyt ścięte, a wywar co najwyżej przeciętny. Szacunek za kreatywne podejście, ale ani to ramen, ani pyszności. Jestem pewien, że w El Brisket w Puerto Natales mają lepsze pozycje, bo to dość oblegane miejsce.

Napoje – piwo kraftowe, pisco i inne trunki Patagonii

Podróżując po Patagonii, nie można pominąć lokalnych napojów – od doskonałego piwa kraftowego, przez słynne koktajle na bazie pisco, aż po mocniejsze alkohole z lokalnych destylarni. O samym piwie mógłbym napisać osobny artykuł, mówiłem o nim ze sceny podczas 19. Warszawskiego Festiwalu Piwa, a przecież tyle innych ciekawych rzeczy można spróbować na południu Chile.

Wiem też, że dla wielu z Was Chile kojarzy się przede wszystkim z winem – i owszem – jest ono dostępne także w Patagonii, jednak rejony winne są położone bardziej na północ. Właściwie kończą się na Osorno, a więc niedaleko Puerto Montt. Na południu nie jest to więc główny cel turystyki alkoholowej. A więc co wypić w Patagonii, aby ugasić pragnienie i dopełnić kulinarne wrażenia? O tym poniżej.

Calafate Sour

Whisky? Grappa? Nie! Pisco!

Najbardziej sztandarowym destylatem w Chile, podobnie jak w Peru, jest pisco. Te dwa kraje zresztą toczą zaciętą rywalizację o to, do kogo należy ów trunek. Poszczególne wersje zresztą różnią się od siebie. Na poziomie fundamentalnym pisco to destylat z winogron i za jego ojczyznę uznaje się Peru. Mimo tego, to właśnie w Chile spożywa się go najwięcej i należy uznać, że to ten kraj spopularyzował ów winiak. Do produkcji pisco wykorzystuje się wino z białych winogron, najczęściej różnych odmian muscatów. Po procesie destylacji leżakowane jest w dębowych beczkach. Następnie rozcieńcza się je do pożądanej zawartości alkoholu (standardowo 30-35%, ale istnieją mocniejsze wersje dla koneserów).

Chilijczycy bardzo rzadko, jeśli w ogóle, piją pisco na czysto. Zazwyczaj występuje ono w drinkach, takich jak najsłynniejsze pisco sour (z cytryną, cukrem, lodem i białkiem jaja). Istnieją także wersje z Coca Colą, Fantą, czy Sprite’em. W Patagonii zaś najpopularniejszą lokalną wariacją jest przepięknie purpurowy calafate sour, czyli pisco sour z dodatkiem syropu z berberysu bukszpanolistnego. W tej wersji nie stosuje się białka. Calafate sour piłem wszędzie, gdzie się dało. Podobnie jak w przypadku samych jagód, legenda głosi, że kto raz je wypił, na pewno powróci do Patagonii. Kreatywni barmani proponują czasem także wersje z innymi owocami lub warzywami, jak choćby rabarbar, jednak to mniej popularne warianty.

W patagońskich restauracjach nie ma też tradycji picia shotów o pojemności 40 ml. W zamian są tzw. corto czyli setki! Zamawiając corto Pisco Mistral 40% na lodzie wzbudzałem podziw pomieszany z zaskoczeniem, gdyż obsługa raczej nie jest przyzwyczajona do tego typu degustacji. Muszę przyznać, że wypiłem kilka różnych pisco podczas pobytu w Patagonii i jestem fanem tego destylatu. Gdybym miał go pod ręką zamiast szklanki whisky – nie narzekałbym. Oczywiście do czasu, aż zatęskniłbym za torfem.

Warto też zaznaczyć, że oprócz pisco sour i calafate sour, w Puyuhuapi wypiłem unikatową wersję tego popuarnego koktajlu o nazwie tepa sour. Robiony jest on na bazie liści endemicznego drzewa Laureliopsis philippiana, które stosowane są także do produkcji lokalnego ginu. Smak tepy podobny jest do liści laurowych.

Calafate Gin i Dry Gin z Last Hope Craft Distillery w Puerto Natale

Patagońskie destylaty i inne trunki

Winogron nie hoduje się raczej w Patagonii – nie ten klimat. Tak więc i pisco przyjeżdża z północnych regionów. Nie oznacza to jednak, że Patagończycy nie opanowali sztuki pozyskiwania alkoholu z tego, co u nich rośnie. Jako że pełno tu bogatych w zioła i owoce lasów – bardzo popularne są patagońskie giny. Używa się do ich produkcji lokalnych składników znalezionych w dziewiczych lasach, a także roślin, które stały się symbolem nie tylko regionu, ale całego kontynentu.

Wspominałem już o tepie, ale to nie wszystko. Bardzo często występuje ona w połączeniu z lumą (Luma apiculata), rośliną z rodziny mirtowatych – tworząc mieszankę o nazwie tepaluma. Do ziołowych eliksirów dodaje się także yerba mate – która jest tu popularniejsza od kawy. Nie bylibyśmy w Patagonii, gdyby w alembiku nie wylądowały także jagody calafate.

Do perfekcji wytwarzanie trunków z rodzimych surowców opanowała najdalej wysunięta na południe destylarnia na świecie – Last Hope Craft Distillery z Puerto Natales. Założona przez brytyjskich imigrantów, za cel stawia przeniesienie wiedzy i doświadczeń europejskich mistrzów destylacji na lokalny patagoński grunt, oddając jednocześnie hołd składnikom typowym dla regionu.

W ten sposób powstał przepyszny Calafate Gin, który piłem dwukrotnie i zachwycił mnie nie tylko piękną fioletową barwą, ale i niespotykanym aromatem i smakiem. Poza jagodami berberysu bukszpanolistnego, w składzie znalazły się tutaj: kardamon, cynamon, kolendra, jałowiec, werbena cytrynowa, korzeń lukrecji, jagody maqui (Aristotelia chilensis), skórka pomarańczowa, korzeń kosaćca, pieprz, anyż gwiaździsty, zacierp Wintera (jego kora nazywana jest chilijskim cynamonem) i yerba mate. Dostępna jest też opcja Dry Gin, bez calafate. Obie znakomite.

Poza destylatami, w małych miejscowościach kwitnie oczywiście produkcja likierów i nalewek. Podczas wspominanego już parokrotnie festynu w Cochrane próbowałem domowych nalewek z calafate. Robią je na bardzo słodko, więc raczej polecam do rozrabiania z herbatką – chyba że lubicie słodycze.

Typowo turystyczną atrakcją jest zaś whisky z lodem z lodowca. Podczas rejsu statkiem po fiordach parku Torres del Paine zaserwowano nam zwykłą szkocką whisky (bodajże Grant), z potężną krystalicznie czystą kostką lodu – podobno pochodzącego z jednego z lodowców. Ot – gimmick dla gości. Darmowa whisky z opowieścią? Zawsze doceniam, mimo że to rzecz skrojona pod turystów.

Deska piw kraftowych w brewpubie Baguales w Puerto Natales

Piwo kraftowe w Patagonii

O piwie kraftowym w Patagonii mógłbym pisać bardzo długo, jednak postaram się zawrzeć jedynie najciekawsze myśli. W południowym Chile, od regionu Los Lagos po Aysén i Magallanes (chilijska Patagonia), rozwija się dynamiczna scena browarów rzemieślniczych. Wykorzystują one czystą, lodowcową wodę i tradycje piwowarskie przywiezione m.in. przez osadników niemieckich, tworząc unikalne piwa doceniane lokalnie i międzynarodowo​. Zaskoczyło mnie, jak wieloma medalami ze znanych piwowarskich konkursów mogą pochwalić się producenci piw, których próbowałem podczas naszej wyprawy.

Od lotniska w Santiago do Los Lagos

Pierwszy kontakt z patagońskim rzemiosłem miałem już na lotnisku w Santiago, tuż po wylądowaniu w Chile. Czekając w terminalu na krajowy lot do Puerto Montt zauważyłem dostępne na barze piwa z Cervecería Austral – najstarszego i najpopularniejszego browaru w całej Patagonii. Jest to położony najdalej na południe browar w Chile (i prawie na świecie, poza browarami z Ushuai). Założyli go jeszcze w XIX wieku Niemcy, a w Punta Arenas można dziś podziwiać historyczny sprzęt i poczytać o historii browarnictwa w regionie.

Zaczynali od małego zakładu na dalekim południu, a obecnie dostępni są w całym kraju oraz w sprzedaży eksportowej. Po latach sukcesów browar wykupiony został od rodziny Fischerów przez koncern CCU, jednak zachowuje nadal tożsamość i markę regionalną. Austral produkuje pół miliona litrów piwa rocznie i warzy wiele różnych stylów, od lagerów przez stouty po IPA, jednak jednym ze sprzedażowych hitów browaru jest z pewnością owocowe Calafate Aledobre, nie za słodkie!

Po wylądowaniu w Puerto Montt nie miałem wiele okazji do spożywania trunków, gdyż musiałem wjechać samochodem na prom – tak więc jedno piwo do obiadu to maksymalnie, na co mogłem sobie pozwolić przed nocnym rejsem do Chaitén. Padło na uroczo brzmiące Obama’s Redemption, czyli stout z browaru Chester. Browar ten założył Amerykanin niedaleko Puerto Varas i produkuje sporo angielskich stylów piwa. W symbolice odwołuje się także do znanych klisz jak Che Guevara (CHEster!) czy tematy polityczne (wspomniany Obama). Jak widać – w Ameryce Południowej to się sprzedaje.

Następnym punktem podróży było Chaitén, gdzie poza pysznym banoffee w La Peregrina zakupiłem w sklepie znajdującym się tuż obok stout z browaru Cuello Negro z Valdivii. Jest to region słynący z jednych najczystszych lasów i wód na świecie. Co ciekawe, browar ten jako pierwszy w Chile wprowadził do obrotu gastronomicznego dobrze znane w Polsce petainery, które zaczęły wypierać stalowe kegi. Stout, który piłem, obsypany został workiem nagród: złoty medal dla najlepszego piwa chilijskiego 2011, złoto na Brussels Beer Challenge 2017, ​ srebro w kategorii Export Stout na World Beer Cup 2024. Niestety, ta butelka nie potwierdziła w moich oczach zachwytów sędziów. Może źle trafiłem.

Fermentownia z plastiku w browarze Wechun w Chaitén

W Chaitén ważniejszym punktem jest jednak ich lokalny browar o nazwie Wechun. To dosłownie domek z nanowarzelnią i fermentorami z plastiku, którym towarzyszy mini wyszynk. Wygląda to jak większy browar domowy, a nie fabryka. Prawdziwy kraft! Wechun założony został przez lekarza zesłanego do Patagonii na rezydenturę. Z nudów zaczął warzyć piwo i wkrótce sprzedawał je w Chaitén i Futaleufú. Po powrocie do Santiago zostawił biznes swoim lokalnym partnerom i do dziś piwa z tego mikroskopijnego browaru można napić się zarówno na miejscu, jak i w lokalach gastronomicznych w Chaitén. Próbowałem stouta i amber ale – oba smakowały bardzo domowo, z wyraźnym drożdżowym posmakiem. Wypiłem je z przyjemnością, uśmiechając się spod wąsa na myśl, że kiedyś było tak pięknie. Życzę chłopakom z Wechuna aby zawsze byli tak kraftowi, jak są obecnie. Dodatkowym smaczkiem jest to, że wszystkie piwa nazywają w języku mapudungun, oddając hołd Mapuczom – rdzennym mieszkańcom regionu!

Dojeżdżając do Futaleufúmiałem na liście browar Escarcha, jednak okazało się, że piwa się tam już nie warzy. Mają za to na kranie kilka piw z Tropery. Cerveceria Tropera to jeden z najpopularniejszych producentów kraftu w Patagonii. Ich matecznikiem jest pizzeria Mamma Gaucha w Coyhaique, którą opisywałem w akapicie o pizzy. To, co zaczęło się jako browar restauracyjny, rozrosło się do niebotycznych rozmiarów!

Aysén i nie tylko

Obecnie Tropera jest wszędzie. Ma dziewięć firmowych pubów, zakład produkcyjny w Puerto Varas, i z malutkiego browarku przekształciła się w prawdziwe przedsiębiorstwo przemysłowe. Warzą różne piwa – jednak w większości lekkie i pijalne. To zresztą cecha wszystkich patagońskich producentów. Nawet imperialne stouty mają tu góra 7,5%, a większość piw mieści się w widełkach 3-6%. Najpopularniejszą propozycją z browaru Tropera jest Guadalina – medalowe blond ale z World Beer Awards. Oprócz niego spróbowałem także pysznej, klarownej, chmielowej Session IPA i mocno czekoladowego stoutu o nazwie Perros del Mackay. To nazwa nawiązująca do psów biegających po głównym placu Puerto Varas. Patagońskie browary bardzo często stosują nawiązania lokalne w nazewnictwie własnym (tropero to wędrowny pasterz) lub swoich piw.

Coyhaique to jedno z większych miasteczek na trasie, więc i browarów jest tu całkiem sporo. Poza Troperą mamy tu choćby Pilchero (znów nawiązanie kulturowe – tak nazywa się jucznego konia, który towarzyszy gauchom i troperom podczas wypasu). Jest to malutki browarek o produkcji 200 hl rocznie. Mają w swej ofercie świetny American stout o nazwie Niebla. Bardziej popularny jest red ale Colorado, jednak mój egzemplarz miał dość mocno przeszkadzający diacetyl.

Jest jeszcze Hudson, nazwany na cześć wulkanu, który w 1991 roku spowodował niemałe szkody w okolicy. Produkują fantastyczne oldskulowe IPA, a także bardzo intensywne, owocowe Maqui – z dodatkiem wspominanej już w kontekście ginu Aristotelii chilensis. Co ciekawe, owoce te można kupić w formie suszonej w Polsce – jako superfood.

Wracając do większych graczy, w Coyhaique swą siedzibę ma również browar d’Olbek, wzorujący się na tradycjach belgijskich. Ich taproom położony jest na drugim końcu miasta, więc nie miałem okazji go odwiedzić, jednak kupiłem kilka piw w butelkach. Wszystkie były nijakie i do zapomnienia, a lager belgijski to bardzo dziwne połączenie smaków.

W Villa Cerro Castillo, gdzie zaczyna się najgorszy fragment Carretery Austral w kierunku południowym, mieszkańcy założyli maleńki browar o nazwie Caiquen. Piłem od nich porter, który miał delikatne masełko i sporo nut kawy zbożowej, a za mało czekolady i kawy. Jest to dość rzadko spotykany producent piwa w pubach i restauracjach, więc warto sięgnąć po jego wyroby choćby przez to, że jest to inicjatywa zorganizowana typowo przez lokalsów dla nich samych. Ich double IPA ma świetne oceny na Untappd, ale nie było mi dane jej spróbować.

Piwo Alazana w browarze Arisca w Puerto Rio Tranquilo

Jadąc dalej na południe, dotarłszy w końcu do Marmurowych Jaskiń, nie sposób nie wspomnieć o browarach z Puerto Rio Tranquilo. Najpopularniejszym jest Arisca, mający swój taproom i restaurację przy nabrzeżu. Dwa najpopularniejsze piwa z tego browaru to Baya i Alazana. Ten pierwszy to dość estrowy lager, ale paradoksalnie ta kwiatowość działa w nim na plus, mimo że nie jest stylowa. Druga propozycja to z kolei red ale, o którym lokalni mieszkańcy mówili mi, że należy do ulubionych piw Patagończyków. Piłem je trzykrotnie i potwierdzam, że było jednym z lepszych amber/red ale, jakie próbowałem. Intensywne, kwiatowe i bardzo pijalne.

Tak dobrych słów nie mogę niestety powiedzieć o browarze Catedral. Mając taki marketingowy potencjał i piękne etykiety z najbardziej znaną z Marmurowych Jaskiń, niestety nie dają rady jeśli chodzi o to, co znajduje się w środku butelki. Z tego co wiem, to piwa od kilku lat nie powstają już nawet w Puerto Rio Tranquilo, a w Lago Verde. Porter z browaru Catedral to jedno z najgorszych piw, jakie piłem w Patagonii. Inne pozycje nie były aż tak złe, jednak o żadnej nie mogę powiedzieć nic dobrego.

Z Puerto Rio Tranquilo przenieśmy się nieco na wschód, pod argentyńską granicę. Tu – w Chile Chico – spróbowałem wyrobów dwóch browarów. O Rebelión pisałem już w kontekście jedzenia, jednak i piwu można poświęcić chwilę. Jak na prawdziwych rewolucjonistów przystało, menu nie ma nic wspólnego z tym, co jest aktualnie w ofercie, a na Untappd nie ma połowy piw, więc musiałem sam je dodać. IPA miała lekki aldehyd octowy, La Guerra de Chile Chico to nijaki red ale do zapomnienia, a Tu Problema Es Mi Problema – podobny stout. Mają jeszcze scotch ale – co ciekawe jest to całkiem popularny styl w Patagonii – i kilka innych. Rozpatrywałbym wyroby Rebelión jako piwa towarzyszące do jedzenia. Ostatnio jednak mignęła mi informacja, że wygrali srebrny medal na Copa Cervecera Independiente 2025 za wspomnianego red ale.

W restauracji La Costanera w tej samej miejscowości serwują z kolei piwo Lelak, o którym niewiele wiadomo. Podobno warzą je gdzieś niedaleko w Chile Chico, ale nikt nie wie gdzie. Jest to poprawny, pięcioprocentowy lager. I tyle. Podobno także w tym miasteczku działa browar Glof – i do tego mają własny chmiel! Wypiłem ich piwo… w Chaitén, znalazłszy je w sklepie. Robią niezłego pale ale.

Do piw z Tropery wróciłem jeszcze w Villa o’Higgins – ostatniej osadzie wzdłuż Carretera Austral. Tam istnieje browar Ventisca, jednak w ich taproomie nie mieli żadnych własnych piw, gdyż… wszystkie rozlali na lokalnym festynie. Wjechały więc Don Manu – ładnie pachnąca IPA z lekką nuta witaminy C, Hazymeni – przeciętna hazy IPA, ale pod milanesę całkiem niezła, a także dwa bardziej słodowe brytyjskie piwa: brown ale o nazwie Crazy Juan i strong ale zwane Strong 47. Wszystkie poprawne.

Wracając na północ, miałem możliwość skosztować piw z browaru Finisterra z Puerto Cisnes: naprawdę przyjemnie goryczkowego Pale Ale i pysznego kremowego Porteru o wyraźnym kakaowym charakterze. Udało mi się je dorwać w restauracji Mi Sur w Puyuhuapi. A skoro Puyuhuapi, to Niemcy! W końcu to oni założyli to miasteczko.

Hopperdietzel to mało chilijska nazwa, ale właśnie pod taką powstał lokalny browar. Schwarz Bach Ale to naprawdę niezły schwarzbier potwierdzający ciągłość tradycji piwowarskich ze Starym Kontynentem. Co ciekawe, kiedyś mieściła się tu niemiecka fabryka dywanów i stąd nazwa popularnego piwa z browaru HopperdietzelRoter Teppich Ale. Natomiast najciekawszym miejscem w całym miasteczku jest z pewnością Los Porteños – browar mieszczący się w… blaszaku obok publicznej toalety, tuż nad fiordem.

Browar Los Porteños w blaszaku w Puyuhuapi

Co ciekawe, to właśnie w nim należy regulować opłatę za skorzystanie z latryny. Podczas mojego pobytu w Puyuhuapi był zawsze zamknięty, więc nie udało mi się zajrzeć do środka, jednak w jednej kawiarni serwowano ich piwa. Rubia to coś miedzy amber ale i blond ale, o nutach piwa domowego przynoszonego na pierwsze spotkania wielkopolskich piwowarów kilkanaście lat temu. Łzy nostalgii. Prawdziwy kraft – jak Wechun.

Mówiąc o niemieckich tradycjach, nie sposób nie wspomnieć o waldiwiańskim browarze Kunstmann. Założony w 1991 roku jako browar domowy, sześć lat później zarejestrowany komercyjnie, dziś rozrósł się do rozmiarów kilkuset tysięcy hektolitrów rocznie! Obecnie Kunstmann jest spółką akcyjną, w 49% pod parasolem koncernu CCU. Najpopularniejszym piwem z tego browaru jest Torobayo – angielskie amber ale, wolumenowo najpopularniejsze piwo rzemieślnicze w Chile (o ile traktujemy ich jeszcze jako kraft). Oprócz tego wypuścili smacznego koźlaka Last Hope, który w smaku daje też dużo nut porterowych.

Pod Patagonię mogę podciągnąć jeszcze browary Loco Patron (Puerto Varas) i 860 Km2 (Lago Llanquihue). Ich produktów próbowałem na lotnisku w Puerto Montt. Pale ale z Loco Patron był poprawny, podobnie jak Belgian Strong Golen Ale o nazwie Muerte Subita, obsypany medalami World Beer Awards 2021 i 2022. Jeziorowcy zaś, chwalący się zgodnością z Reinheitsgebot, wypuścili całkiem niezłego cream ale o przyjemnej słodowości.

Magallanes

Z lotniska w Puerto Montt udaliśmy się na ostatni etap naszej wyprawy: do Puerto Natales i Punta Arenas – dwóch najważniejszych miejsc w regionie Magallanes. To stąd wszyscy podróżnicy wyruszają eksplorować park Torres del Paine.

Puerto Natales

Najpopularniejszą kraftową miejscówką w Puerto Natales jest Baguales. To pierwszy patagoński brewpub, powstały w 2010 roku, kiedy to dwóch Chilijczyków i jeden Amerykanin połączyli siły z pasji do piwa.​ Ich celem było stworzenie rzemieślniczego browaru na krańcu świata​. Nazwa nawiązuje do dzikiego, nieujarzmionego konia. Miejsce to jest obowiązkowym punktem dla podróżników zmierzających do Torres del Paine.

Piwa są rzadko butelkowane, a browar nastawiony jest na świeże trunki serwowanie z kranu we własnym lokalu. Baguales warzy piwa wzorowane na stylach amerykańskich i brytyjskich. Sztandarowym jest Pale Ale – bardzo pijalne, takie na dwa łyki. Poza tym spróbowałem wersji z yerba mate (Mate 101), ale poza lekką ziołową goryczką nie wyczułem obecności tej rośliny. Brown Ale miało dość ciekawy, mocno tostowy, jakby przypieczony smak, a Porter Chocolate z całą pewnością stanowił klejnot koronny tablicy tego dnia: smukły, czekoladowo-kawowy, rasowy przedstawiciel stylu. W Baguales też dają pyszne skrzydełka z ostrym sosem! Idealne pod te piwa.

W Baguales spróbowałem jeszcze piwa z innego lokalnego browaru – Maltok. Był to koźlak o bardzo mocnym profilu toffi.

Przechadzając się uliczkami Puerto Natales, natknąłem się jeszcze na miejsce, które serwowało piwa z nieznanego mi browaru Natales. Nazywa się El Bote. O ile ich Natales Ale to nieco maślana APA, to już Brown dawał sporo orzecha i wprawiał w ruch ślinianki. W Dark Ale dominowała czekolada i lekka ziemistość.

Lenga Scottish - piwo z browaru Coiron
Punta Arenas

W stolicy regionu Magallanes – Punta Arenas – zjeść i wypić można praktycznie wszystko. Skupmy się jednak na piwie. Jak wspominałem, najstarszym i największym browarem jest Cervecería Austral. W wielu miejscach kraju próbowałem ich piw ze względu na najlepszą dostępność. Calafate Ale pite na festynie w Cochrane miało swój niepowtarzalny klimat, podobnie jak Mylodon w Puerto Natales, nawiązujący do mitycznego zwierzęcia, którego szczątki znaleziono w pobliskiej jaskini. To z kolei hoppy lager, dość mocno perfumowany w aromacie. Yagan – nawiązujący do jednego z wymarłych natywnych plemion, to dark ale, który smakował nieco jak monachijskie ciemne. Stout Toro niestety miał przeszkadzającą siarkę.

Oprócz giganta w mieście działa jednak kilka mniejszych browarów. Pierwszy z nich to Alchemist, który łączy sztukę piwowarską z destylacją. Nazwy są pełne humoru i nawiązują do regionu. Szalony pingwin (Pingüino Loco) to nowoczesne Hazy IPA, które wypiłem w La Marmicie. Muszę przyznać, że jak na współczesne piwo, to smakowało całkiem nieźle. Innym mikrobrowarem jest Coiron. Ci z kolei produkują też cydry. Skusiłem się na ten z rabarbarem (a może parzeplinem? – wszak często tutaj tego nie rozróżniają). Był ciut za słodki, ale na pewno smaczny i esencjonalny. Gorzej im idzie z IPA. Latitud 53 smakowała jak stara, utleniona domowa wersja amerykańskiego klasyka. No i w końcu scotch, czyli Lenga Scottish. Nie jest to jedyny browar warzący brytyjską klasykę w Patagonii i wychodzi im to powiedzmy OK. Coś mi w niej nie do końca pasowało, ale ostatecznie wypiłem bez skrzywienia.

Dochodzimy w końcu do ostatniej pozycji – czyli browaru o nazwie Ferdynand Magellan. Konkretnie to po hiszpańsku – Hernando de Magallanes. Miejscowi birgicy, którym nie podoba się to, że Austral jest już przemysłowym przedsiębiorstwem obejmującym cały kraj, uważają ten właśnie browar za swój klejnot regionu. Ten prawdziwy – kraftowy. Widząc w karcie imperialny stout – nie mogłem się oprzeć. Negra to piwo, którego spróbowałem w La Casa De Doña Maria. Sporo w nim melasy, czekolady, takiej porterowej ciągutki. Moc mało RISowa – 7%. Niemniej jednak, było to jedno z lepszych piw, jakie wypiłem w Patagonii.

Będąc więc w Punta Arenas – koniecznie poszukajcie piw z Hernando de Magallanes. Mają także swój taproom w mieście – więc tam zapewne jest większy wybór, ale nie było już czasu tam się udać. Trzeba było płynąć oglądać pingwiny na Isla Magdalena.

Inne piwa

Oprócz miejscowych kraftów wypiłem też inne propozycje: zarówno z koncernów, jak i z browarów z Santiago – zwłaszcza po powrocie do stolicy. Z nich przede wszystkim, z całego serca, chciałbym polecić browar SPoH. Zarówno double IPA (Animal), jak i RISpect (imperialny stout) to produkty starej szkoły. Niech was nie zmylą kolorowe puszki! Są charakterne, gorzkie, z pazurem. Jak kiedyś piwa potrafiły być!

Oprócz tego, podczas jednodniowej wycieczki do Argentyny na lodowiec Perito Moreno spróbowałem piwa Cerveza Patagonia Kilometro 24.7. Jest to session IPA z bzem produkowane przez koncern AB InBev – całkiem smaczne. Jakie by jednak nie było, otoczenie – w którym je piłem – musi podnieść ocenę. Nigdy więcej bowiem nie napiję się piwa stojąc na platformie obserwacyjnej, spoglądając na najpiękniejszy lodowiec na świecie. Lodowiec, który do nie dawna jeszcze się rozrastał, a od paru lat niestety zaczął się cofać.

Puszka piwa Cerveza Patagonia Kilometro 24.7 przy lodowcu Perito Moreno w Argentynie

Słowem podsumowania

I tak właśnie minął mi cały luty – na degustacjach, smakowaniu, próbowaniu nowości i zachwycaniu się krajobrazami. Wszystkie te piwa i potrawy bledną przy pięknie patagońskiej natury, której doświadczyłem. Żadne danie nie miało startu do obserwowania Ventisquero Colgante, przemierzania szlaku na Volcán Chaitén w gradzie i deszczu, czy rejsów po fiordach i jeziorach Torres del Paine. Nie mówiąc nawet o wycieczce do Perito Moreno. Zaobserwowałem zwierzęta i rośliny, których nie widziałem nigdy wcześniej. W swoim sercu zapisałem wspomnienia które pozostaną na lata. Czy była to podróż życia? Nie chciałbym, aby tak było. Oznaczałoby to bowiem, że nic lepszego już przede mną nie ma. A przecież ja się dopiero rozkręcam…