Bardzo jest mi miło, że praski przewodnik zyskał tak wielu zwolenników, a sam wpis stał się najczęściej czytanym artykułem na mojej stronie. Podobnie jak w przypadku marokańskich czy gruzińskich reminiscencji, wychodzi na to, że lubicie czytać relacje z moich kulinarnych eksploracji. Tym razem – uciekając przed sierpniową falą upałów w Polsce – wybrałem się wraz z ukochaną do stolicy Norwegii – Oslo. Mając na uwadze ceny zdecydowanie przewyższające polski standard, zrezygnowaliśmy właściwie ze śniadaniowni i odwiedzaliśmy przede wszystkim miejsca serwujące dania główne oraz kawę i słodkości. Nie zabrakło oczywiście wizyty w restauracji z gwiazdką Michelin, co opisałem w jednym z akapitów. Tu – co ciekawe – ceny wcale nie różniły się mocno od innych tego typu przybytków w Europie. Nie uprzedzajmy jednak faktów. Zróbcie sobie kawę i zapraszam do czytania. Gdzie zjeść w Oslo? Oto mój autorski miniprzewodnik aktualny na sierpień 2024.
Mapa
Tak jak w przypadku Pragi, zamieszczam na początek interaktywną mapę, abyście mogli zobaczyć na niej lokalizację opisywanych miejscówek.
Najlepszy ramen w Oslo
Ha! Takiego początku się nie spodziewaliście, prawda? Gdzie Norwegia, a gdzie Japonia?! Zresztą… kto jedzie do Norwegii, aby jeść ramen? Otóż mam nadzieję, że wy – bo warto! Oto bowiem przy najromantyczniejszym szlaku spacerowym w stolicy położona jest restauracja Hrimnir Ramen. Jest to unikatowe miejsce, gdzie lokalne produkty i rzemieślnicze fermenty łączą się z azjatyckim makaronem i aromatycznym bulionem. Większość składników potraw jest robiona na miejscu lub pozyskiwana od rzemieślników. Nawet alkaliczny makaron, będący królem ramenu, wyrabiają tu z rosnącej w Norwegii pradawnej odmiany pszenicy – płaskurki.
Założyciel lokalu to amerykański mikrobiolog, który swą wiedzę na temat fermentacji przełożył na znakomite dania, które zadowolą każdego konesera intensywnych doznań sensorycznych. Serwowane tu potrawy charakteryzują się niecodziennymi połączeniami smakowymi oraz użyciem surowców rzadko występujących w tradycyjnym ramenie.
Zanim tu trafiłem, polecono mi, abym koniecznie zamówił gęsty, kremowy, pikantny orzechowy tan tan men z kiszonym topinamburem, zasmażaną kapustą, chashu, jajkiem, kruszonymi orzechami i dymką. Nie zawiodłem się. Porcja była niesamowicie sycąca, a intensywność smaku stała na najwyższym poziomie. Poza wizytą w Stallen to chyba najlepsze, co jadłem podczas tej wizyty.
Każdy z ramenów można zamówić w wersji z wieprzowiną lub jagnięciną, a także grzybami zamiast mięsa. Bulion wegetariański jest podstawą shoyu ramenu, w którym za smak umami przy absencji mięsa odpowiada wywar z pieczonego selera i oliwa szczypiorkowa. Pozostałe dodatki – to także kiszony topinambur i zasmażana kapusta oraz jajko, a także grzyby.
Poza ramenem warto zamówić przystawkę – my wzięliśmy ogórek marynowany w shio koji z prażonym sezamem. W menu znajdziecie także domowe kimchi czy orzechy w miso z dodatkiem yuzu. A do picia? Domowa kombucha! Moim zdaniem jest to lokal, gdzie zjeść w Oslo zdecydowanie warto. Punkt do koniecznego odwiedzenia na kulinarnej mapie stolicy Norwegii.
Gdzie na kawę w Oslo? (i na słodkie)
O ile śniadania jadaliśmy w naszym wynajętym mieszkaniu (tu zdecydowanie polecam kupić na kanapki brunost – norweski ser powstały w wyniku długotrwałej karmelizacji serwatki; ma słodkawy, mleczno-karmelowy smak i doskonale komponuje się z dobrej jakości pieczywem. Podobno też wspaniale podkreśla smak burgerów, ale nie próbowałem), to na kawę chodziliśmy kilka razy dziennie zwiedzając norweską stolicę. Wszak uzależnienie od kofeiny plus ciągłe zmęczenie dziesiątkami tysięcy kroków robi swoje.
Kawosze się ucieszą, że w Oslo nie trzeba długo szukać kaw z lokalnych, rzemieślniczych palarni, także jakości specialty. O ile nie idzie się do międzynarodowych sieciówek, praktycznie wszędzie widzieliśmy dostępne ziarna w szerokim ujęciu kraftowe.
Najpopularniejszą miejscową siecią kawiarni wydaje się być Kaffebrenneriet, wzorowane na amerykańskich kafeteriach z Zachodniego Wybrzeża. Inicjatywa utworzona w latach 90-tych dziś obejmuje ponad dwadzieścia lokali, a sama firma sprzedana została największej korporacji spożywczej w Norwegii. Nie jest to już więc na pewno „kraftowa” kawiarnia, jednak wciąż można tam napić się niezłej kawy oraz pochłonąć smaczne kanelbolle, czyli zawijane cynamonowe bułeczki. Gdzie zjeść w Oslo słodkości? Czemu by nie właśnie w Kaffebrenneriet?!
Ciekawostką w menu jest pozycja „młot Thora”, czyli americano z dodatkowym podwójnym espresso. Biorąc pod uwagę lokalizację punktu, w którym byliśmy (przy korporacyjnym zagłębiu niedaleko Opery Narodowej), miejscowi „ludzie sukcesu” zapewne często korzystają z tego napitku poszukując porannego zastrzyku energii do pracy.
Idąc dalej od Opery, mijając Muzeum Narodowe, na samym końcu promenady znajdziemy… ustawione przed budynkiem lśniące porsche. To znak, że jesteśmy obok Supreme Roastworks – lokalnej palarni i kawiarni mieszczącej się w tym właśnie miejscu. Zadając sobie pytanie gdzie na kawę w Oslo można jednocześnie pomyśleć o swoich motoryzacyjnych fascynacjach. Wszak w Supreme Roastworks mamy do dyspozycji nie tylko dwa eksponaty popularnej niemieckiej marki samochodów luksusowych, ale także cały regał gadżetów i zabawek sygnowanych marką Porsche oraz galerię zdjęć poświęconą historii marki. W tym miejscu kawiarnia łączy się z minimuzeum – jakby mało było Wam norweskiego bogactwa.
Kawa na miejscu pochodzi z własnej palarni, która wypala ziarna w Oslo od kilkunastu lat. Do niedawna Supreme Roastworks działało w innym, mniej turystycznym miejscu, jednak po pandemii nawiązało współpracę z marką Porsche i jej efektem jest wspomniany showroom z rzemieślniczą kawą oraz przepięknym widokiem na morze. O lepszą lokalizację trudno w całym Oslo.
Do kawy – która tu także serwowana jest metodami alternatywnymi (na zdjęciu mój drip V60) – do zjedzenia zamówić można mikroskopijne monoporcje nasycone smakiem. Tu cztery opcje czekoladowej miłości: męczennica (dla niewtajemniczonych: marakuja), orzech laskowy, lukrecja oraz earl grey. To właśnie herbaciano-bergamotkowy smak przypadł nam najbardziej do gustu, a i z nowofalową kawą łączył się najlepiej.
Posileni kawą poszliśmy zwiedzać Muzeum Narodowe, gdzie spędziliśmy dobrych parę godzin. Na dziedzińcu muzeum znajdują się dwa lokale: restauracja muzealna, do której należy wewnętrzny ogródek, oraz Bollebar, do którego też można wejść od dziedzińca. Ta kawiarnia nie ma jednak swoich stolików po tej stronie i aby usiąść z pysznymi bułeczkami (na zdjęciu wyżej) należy udać się do środka lub przed wejście główne, od strony morza.
Zamówiliśmy bułeczkę z kremem pistacjowym oraz maliną, a także lokalny przysmak – ze słonym karmelem i wspomnianym serem brunost. Obie spełniły oczekiwania smakowe i zaspokoiły zapotrzebowane kaloryczne na dalsze zwiedzanie.
Na kawę i cynamonowe rozkoszności trafiliśmy także do Trekanten – muszę przyznać drogą przypadku. Zmierzaliśmy do pobliskiego Fuglen, które mieliśmy na liście polecajek, jednak przycupnęliśmy w tej pierwszej kawiarni. Tu także można usiąść w ogródku i z przyjemnością pochłonąć kolejną cynamonkę.
Mówiłem, że piję dużo kawy. Bardzo dużo. Jako że pracuję z domu, mogę łatwo policzyć po składanych zamówieniach, że spożywam średnio 1 kg ziarna na miesiąc w formie płynnej. Wracając do Oslo, kolejnego dnia wybraliśmy się do Norweskiego Muzeum Ludowego oraz skansenu wchodzącego w jego skład. Po zapoznaniu się z wiejską architekturą, zwyczajami, podziwianiu koni, świń i owiec, a także odwiedzeniu zbudowanej od postaw… repliki bloku sprzed półwieku, poszliśmy oczywiście do tamtejszej kawiarni. Co ciekawe, w żadnym miejscu w Oslo, nawet takim turystycznym, nie dostałem jakiejś fatalnej, niepijalnej lury. Zaliczyliśmy też kolejną lokalną pozycję cukierniczą – skolebolle, czyli drożdżówkę z budyniem i wiórkami kokosowymi. Jej nazwa znaczy tyle co „szkolna bułka” i była ulubioną drożdżówką mojej drugiej połówki.
Tuż przed wylotem zajrzeliśmy jeszcze na pysznego owocowego dripa do Java Espresso and Coffee i to by było na tyle jeśli chodzi o gdzie poszliśmy na kawę w Oslo.
Kuchnia wegetariańska w Oslo
W Oslo spędziliśmy ogółem pięć dni, więc w sekcji dań głównych polecę tyleż samo miejscówek. Pierwszą już opisałem – wspaniały ramen. Jako że moja partnerka nie je mięsa, zawsze elementem publikowanych polecajek jest jakaś rekomendacja wegetariańska. W Oslo mamy całkiem spory wybór takowych lokali, więc mogliśmy wybierać z całego ich wachlarza. Tym lepiej, że jedno z nich mieściło się w nieźle ocenianym food courcie, w którym – przy tym samym stoliku – można było zjeść także coś mięsnego z innego okienka.
Zawsze interesują mnie miejsca ciekawe – stąd też zaznaczyłem sobie na mapie Jefjel Healing Food – lokal, a właściwie stoisko, specjalizujące się w kuchni afrykańsko-karaibskiej. Mieści się ono w food courcie Barcode, niedaleko opery i muzeum Muncha, a obsługują je dwie czarnoskóre dziewczyny. Z tym Jefjelem to jest całkiem interesująca historia, bo serwowali tam jedzenie wegańskie… do niedawna. Ostatnio zmienili nazwę na Fulani i do menu dołączyli… mięso. W Google nadal figurują jednak jako restauracja wegańska!
Żeby nie było że polecam mięsne miejscówki w kategorii wegetariańskich, to ja zamówiłem swoją szamę w Fulani, co więcej – opcję bezmięsną! Było to senegalskie ndambe ze smażonymi platanami, czarną fasolą z sosem serowym, kapustą, ryżem jolof oraz jackfruitem na ostro. Kompozycję oceniam jako ciekawą, choć niekoniecznie ze sobą współgrającą. Co ciekawego zjeść w Oslo? Może właśnie to.
Przechodząc do pozycji typowo wegańskich, w tym samym miejscu mieści się Dirty Vegan. To burgerownia serwująca przeróżne burgery z wkładem bezmięsnym (do wyboru imitujący wołowinę kotlet z Beyond Meat lub substytut panierowanego kurczaka o nazwie Crispy Chick’n). Sami reklamują się hasłem 100% vegan junk food i takie właśnie rzeczy podają. Szybkie, tłuste, i… smaczne! Znakomite dla wegan i wegetarian, którzy chcą sobie pofolgować. Gdzie zjeść w Oslo dania wegetariańskie lub wegańskie? Dirty Vegan poleca się każdemu.
Najlepsza pizza w Oslo
Do tego miejsca również musiałem trafić. Ale jak to?! W Norwegii na ramen i pizzę, a nie na ryby? Ano tak. W restauracjach typowo rybnych zazwyczaj nie ma żadnej opcji bezmięsnej, więc podróżując w parze mieszanej stanowi to przeszkodę. Norwegowie jednak pizzę kochają – zwłaszcza mrożoną Grandiosę
Podobnie jak w przypadku ramenu, wybraliśmy się do miejsca, które słynie z mocno lokalnego twistu, a Włochów zapewne zainspirowałby do zmówienia kilku „zdrowasiek”. Otóż w Loftus Samvirkelag serwują polecaną wszem wobec pizzę z carpaccio z renifera. Jest to bianca, pełna sera, wykończona posypką z pestek granatu. No i… właściwie tyle superlatyw. Sama pizza była smaczna, jednak bardzo delikatne mięso zginęło zupełnie smakowo w tej kompozycji. Utopiło się w tym morzu sera i ciasta. Carpaccio polecam solo, a na pizzy jednak wolę bardziej zdecydowane wędliny – jak pikantne salami.
Pizzę jedliśmy jeszcze pod koniec wyprawy – niedaleko Javy zresztą – w Arte Pazza. Zamówiliśmy jedną na pół – z bakłażanami, bazylią i serem. Tu obok nas siedzieli Włosi i im smakowało. Dla mnie było co najwyżej OK, ale jeśli chodzi o pizzę to poprzeczkę mam postawioną całkiem wysoko.
Tak więc – gdzie zjeść w Oslo? Jak chcecie dla doświadczenia spróbować tego renifera na pizzy, to idźcie do Loftusa, ale nie nastawiajcie się na nie wiadomo co.
Randka nad wodą
Gdzie zjeść w Oslo z dziewczyną lub chłopakiem? Polecam udać się do „norweskiej Wenecji”, czyli do nowo wybudowanego kompleksu apartamentowców nad kanałami niedaleko Muzeum Muncha. Tam spróbowano odtworzyć klimat włoskiego miasta westchnień, jednak w nowoczesnym skandynawskim stylu. Sama okolica obfituje też w różnorakie restauracje i bistra. My wybraliśmy na randkę we fiordzie miejsce o nazwie Rivoli. To włosko brzmiąca knajpa, serwująca jednak cały przekrój ciekawych i przepysznych dań.
Na swoje – mięsne – danie wybrałem molwę (ryba z rodziny dorszowatych), podawaną z ziemniaczanymi krokietami, ogórkowymi piklami, a także przypieczonym fenkułem. Wszystko to w towarzystwie aromatycznego maślanego sosu. Doskonałe! W wersji wege moja ukochana otrzymała smażone grzyby enoki na spätzlach z patelni, udekorowane m.in. zielonym groszkiem. Tu niestety troszkę przesadzono z solą – jeśli ktoś na co dzień nie jada mocno słonych potraw.
Deser natomiast spełnił wszystkie oczekiwania. Przepyszne, maślano-kruche mille-feuille z malinami i śmietankowym kremem zwieńczyły randkowe popołudnie w sposób godny nie tylko Oslo, ale i Wenecji. Tak, że sam Contarini mlasnąłby z zachwytu.
Stallen – restauracja z gwiazdką Michelin
Naszą tradycją jest zawsze próba skosztowania menu degustacyjnego w restauracji rekomendowanej przez przewodnik Michelin. Najlepiej takiej nagrodzonej gwiazdką. W Stallen mieliśmy możliwość spróbowania kuchni okraszonej zarówno gwiazdką tradycyjną, jak i zieloną (przyznawaną za zrównoważone podejście do biznesu, ekologię i promocję lokalnych produktów). W menu lokalu mieszczącego się w odrestaurowanej dawnej stajni królują warzywa i owoce z własnej farmy (a także zaprzyjaźnionych mikrogospodarstw), jak i przetwory oraz fermenty przygotowywane na miejscu.
Tu – słowem dygresji – wspomnę tylko, że przed wyjazdem byłem w kontakcie ze wszystkimi restauracjami z przewodnika w Oslo, celem znalezienia opcji wegetariańskiej. Zazwyczaj nie jest ona dostępna od ręki ani reklamowana na stronie. Dziękuję wszystkim, którzy odpisali i nas zapraszali. Niestety, mogłem wybrać tylko jedno miejsce! Duży ukłon w stronę kuchni Stallen za przygotowanie wersji bezmięsnej swojego szlagierowego menu! Tak więc mogliśmy spróbować dwóch opcji: tradycyjnej oraz jarskiej. Skupię się w opisie głównie na tej pierwszej.
Tym razem nie wybrałem wine pairingu, gdyż po doświadczeniu w praskim Fieldzie za o wiele bardziej kreatywne uważam pozycje bezalkoholowe w tego typu miejscach. W Stallen dodatkowo zastosowano się do zasad zero waste i w przygotowaniu eliksirów użyto często składników, które stanowiły element dania, z którym zostały zestawione.
Uroczysta kolacja zaczęła się od lampki szampana oraz filiżanki domowej kombuchy, nalewanej z przezroczystego czajniczka pełnego kwiatów. Zadbano o każdy detal. Musiaki i przystawki wjechały w kolejności od ciemnego chleba z emulsją z ziemniaków i śledziem oraz fermentowaną cebulą, a także minipierożka zrobionego z rzepy. Oczywiście w wersji wegetariańskiej śledzia nie było. Następnie widoczne na pierwszym zdjęciu tej sekcji babeczki; jedna wypełniona pysznym wołowym tatarem, a druga grylowaną langustynką. W opcji także tartaletki warzywne. Początek był obiecujący i pełen smakowych zachwytów.
Pierwsze danie, do którego podano dopasowany napój to ceviche z hamachi (czyli serioli), w akompaniamencie werbeny cytrynowej, wasabi, marynowanych ogórków i maślankowego sosu. Delikatne, acz jędrne białe mięso rozpływało się w ustach, a cytrusowe akcenty werbeny grały sensoryczną symfonię z doskonale skomponowanym sosem. Gęsty napój, z dodatkiem oliwy i werbeny, świetnie współgrał z pierwszą pełnoprawną propozycją kolacyjną w Stallen. Werbena to gamechanger – polecam używać!
Druga propozycja przebiła jednak początek – i chyba ogólnie wygrała ten wieczór. Przegrzebek przesmażony na patelni, do tego grzyby shiitake i maślany sos z esencją grzybową – prawdziwa bomba umami – czyli coś, co uwielbiam. Napój tutaj z kolei wypełniał nozdrza korzennymi nutami z dodatkiem śliwki oraz octu. Fantastyczna sprawa.
Po porcji solidnych przystawek, zwieńczonych wspaniałym finiszem, nadeszła pora na dania główne. Tu otrzymałem halibuta z karmelizowaną cebulką, podanego w sosie na bazie bulionu z kurczaka i masła. Skórka zaś zrobiona była z przegrzebka. Nowatorskie i interesujące podejście. Napój dopasowany do ryby obfitował w smaki jogurtowe i słone, z delikatną nutą korzenną.
Jako mały przerywnik zaserwowano nam gorący domowy chlebek ziemniaczany wraz z miękkim masłem z pudrem grzybowym. Po raz kolejny doskonała porcja umami, jak w przypadku przegrzebka. Tuż po nim wjechał jeszcze sorbet z hyćki i ginu podany na ubitym białym serze. Jako oczyszczenie kubków smakowych OK, natomiast tego jałowca tam nie czułem za bardzo.
Drugim hitem obok przegrzebka zdecydowanie była przyrumieniona kapusta, okraszona dwuletnim norweskim kimchi i wędzonym masłem oraz kaparami. W wersji wege bazą piankowego sosu był bulion warzywny, a w mięsnej – drobiowy. Do picia zaś zaoferowano tym razem mocno śliwkowy eliksir o balsamiczno-korzennej nucie.
Następnie wjechały craqueliny, czyli nadziewane ptysie z kiszoną brusznicą, a na to położona norweska dojrzewająca szynka (lub nie – w wersji wege) jako preludium właściwej uczty: wagyu. No tak – nie mogło go zabraknąć! Wołowina wagyu podana została w formie delikatnie przysmażonego steka w wersji mini, odpowiednio surowego w środku, z dodatkiem bukietu świeżych ziół, botwiny oraz skwarek z tłuszczu wagyu i szalotki. Do tego sos na bazie buraków i bulionu cielęcego. Do picia napój buraczany – czerwony jak krew!
W ten sposób dotarliśmy do deserów. Tu do picia dostałem mocno miodowy wywar z wyraźną nutą kwiatów rumianku. Na talerz zaś powędrował krem jajeczny z zielonymi pomidorami, lilakiem i miodem. Całkiem w porządku, choć – jak wiecie – słodki to nie mój smak. Drugi deser to już eksplozja owoców: truskawki, beza, sorbet, wiązówka błotna i consommé z rabarbaru, a do popicia truskawkowa esencja.
Na sam koniec jeszcze otrzymaliśmy kilka petit fours w gustownej drewnianej skrzyneczce. Całe doświadczenie oceniam wysoko i z pewnością polecam wszystkim pytającym gdzie zjeść w Oslo coś wyjątkowego i luksusowego.
Gdzie na piwo i drinka w Oslo?
Alkohol w Norwegii jest przeraźliwie drogi. To znaczy – jedzenie też jest drogie, ale ceny alkoholu nawet w porównaniu z drogim jedzeniem zwalają z nóg. Pewne jest, że przez rządowe bariery, podatki i inne bzdury, mieszkając w Norwegii pędziłbym bimber. Picie na mieście nie ma sensu. Nie zaglądałem niestety do kraftowych lokali, więc nie znajdziecie tu typowego przewodnika po piwnym Oslo. Gdy byłem na miejscu, odbywał się zresztą festiwal piwa. Nie miałem jednak wolnych kilkuset złotych ani kilku godzin, by tam pójść. Niestety więc – nie pomogę! Ten przewodnik wszak skupia się na jedzeniu.
Procenty piłem właściwie jedynie w restauracjach do obiadu, a typowo na piwo poszliśmy raz – do Mysterud Bar. To miejsce oddalone nieco od głównego szlaku, ale jednocześnie łatwo dostępne komunikacją miejską. Na miejscu mają kilkanaście kranów z piwem kraftowym. Wypiłem ipkę Dora #65 z kanadyjskiego Badlands Brewing Company, jednak czuć było, że piwo nie jest pierwszej świeżości. Zapiłem ją lagerem wiedeńskim warzonym pod marką pubu, autorstwa norweskiego browaru Kinn Bryggeri. W tym przypadku nie mogłem przyczepić się do niczego. Stylowy, porządny przedstawiciel swojego gatunku. Wieczór zakończyłem kolejnym IPA – Solitaire z browaru Bådin z miejscowości Bodø. Piłem je dzień po blamażu mojej Jagiellonii w tym mieście w eliminacjach do Ligi Mistrzów…
W restauracjach wypiłem jeszcze całkiem niezłe IPA o nazwie Snublejuice z To Øla w Barcode jako akompaniament do ndambe, a do pizzy w z reniferem w Loftus Samvirkelag: oldskulowe angielskie IPA Fantasma z brytyjskiego Magic Rock, a także najpopularniejszego tutaj pilsa z browaru Aass, który – w przeciwieństwie do ich cydru – dawał nawet radę. W Rivoli zaś do rybki wjechało angielskie pale ale Pilegrim z Kinn (drugie podejście do tego browaru), które również nie wydawało się świeże, a także jak zawsze porządny porter z Nogne Ø, któremu co prawda brakowało ciała, ale i tak bronił się w tym zalewie bylejakości.
Wydałem kupę siana na średnie lub słabe piwo. Nie polecam. Może na festiwalu było smaczniej? O to trzeba zapytać tych, którzy byli. Mój wniosek jest taki, że większość tych piw była stara, czyli leżały długo albo na zapleczu, albo na kranie. O ile porter czy słodowy lager dużo nie straci, to w przypadku IPA niestety odbija się to mocno na jakości. Jednak – tu znów zaznaczam – nie chodziłem po typowo modnych wyhajpowanych kraftowych pubach.
Jakościowo o wiele lepiej od piwa wspominam koktajle. Trafiliśmy do polecanej miejscówki Svanen, mieszczącej się w lokalu po dziewiętnastowiecznej aptece. Za barem wciąż widać szuflady z łacińskimi nazwami ziół, kwiatów i owoców, a sufity zdobią symbole dawnej medycyny i farmacji. Klimat znakomity. Usiedliśmy przy barze i zamówiliśmy po dwa koktajle z karty. Szczerze mówiąc nie zaskoczyły nas jakoś w sensie „efektu wow”, bo jednak w Polsce sztuka barmańska stoi na bardzo wysokim poziomie. Ale przynajmniej było smacznie i klimatycznie. Tyle że… mało i drogo. No ale – jak pisałem – Norwegia to nie jest kraj dla ludzi lubiących pić na mieście. I właśnie to – pomimo pasującej mi pogody czy czystości na ulicach – byłoby dla mnie dealbreakerem.
Co wypić w Oslo poza koktajlami? Na pewno cydr, gdyż jest to napój, którzy Norwegowie spożywają namiętnie. Miałem to nieszczęście, że sięgnąłem nie po rzemieślniczy, lecz ten najbardziej popularny – firmowany przez browar Aass. Smakował jak sok jabłkowy z kartonu – taki, jakim się zapija wódkę na weselu w remizie. Tyle że z gazem. Jestem pewien, że pozycje kraftowe są o niebo lepsze, jednak nie miałem okazji ich spróbować. Masówki radzę unikać.
W akapicie o ramenie pisałem o ścieżce zakochanych. Schodząc z niej, trafiliśmy do kawiarni Coffee and Cigarettes. To właśnie tam miałem tę wątpliwą przyjemność. Kawę mają OK, więc zatrzymując się po drodze do Kościoła św. Olafa – najbardziej polskiej świątyni w mieście – poprzestańcie na małej czarnej, a cydr sobie darujcie.
W sklepie rzecz jasna warto sięgnąć po akvavit, czyli miejscowy destylat z dodatkiem ziół. Doskonale smakuje z kostką lodu. Pisząc ten artykuł zresztą popijam egzemplarz kupiony na lotnisku – leżakowany na morzu w beczkach po sherry.
Post scriptum – czyli co zjeść w Oslo poza tym?
Kuchnia norweska to także wszechobecne ryby i owoce morza. Norwegowie na śniadania i lunche uwielbiają kanapki z krewetkami oraz wędzonym lub marynowanym łososiem (gravlax), a także zupę rybną. Na śniadanie zaś miejscowi uwielbiają kanapkę z brązowym serem (brunost), którego używają także do deserów i burgerów. Późną jesienią zaś zaczyna się sezon na lutefisk, czyli sztokfisz który poddany został kuracji w ługu sodowym.
Poza tym w norweskich domach jada się lefse, czyli znane i lubiane w polskich gospodarstwach naleśniki – zazwyczaj z cynamonem, cukrem i masłem, chociaż wersje wytrawne także występują. Czasem do masy dodaje się ziemniaki.
Podobnie jak w sąsiedniej Szwecji, w Norwegii jada się także kulki z mięsa mielonego, jednak nieco większego rozmiaru. Można je robić z przeróżnego rodzaju mięsa i serwować zarówno z ziemniakami, jak i w zupie.
Poza brunostem, popularnymi serami w Norwegii są także kozi geitost i kraftkar, czyli miejscowy ser z przerostem niebieskiej pleśni. Co ciekawe, wygrał on w 2016 nagrodę w konkursie World Cheese Awards. W Loftus Samvirkelag pizza „pięć serów” zawiera właśnie laureata. Moja ukochana wybrała właśnie tę pozycję i była zadowolona.
Podsumowując, Norwegia pełna jest smaków z całego świata, a te najbardziej sztandarowe – jak pizza i ramen – potrafi zaserwować w swój unikatowy lokalny sposób. Na pewno zabrakło czasu na eksploracje sceny piwnej oraz rybnej, jednak to zostawiam na następny raz!
Nie tylko miłośnik dobrej kuchni, ale też kucharz-amator, który samodzielnie przygotowuje i testuje różne przepisy z całego świata. Podróżnik i degustator pysznego jedzenia w różnych krajach i kulturach. Sensoryk piwny. Właścicielem kraftowego browaru kontraktowego, który tworzy odjechane piwne eksperymenty. Jako były piwowar domowy, ma duże doświadczenie w warzeniu i zna się na technikach i stylach piwa. Lubi eksperymentować z nowymi smakami i połączeniami, zarówno w kuchni, jak i w szkle. Jego motto to: “Albo grubo, albo wcale”.
1 komentarz do “Gdzie zjeść w Oslo? – polecane miejsca 2024”
Możliwość komentowania została wyłączona.