Opuszczając Kassel, udaliśmy się na zachód w kierunku Kolonii. Pierwszym przystankiem był park miniatur Mühlenplatz, gdzie można obejrzeć wykonane z najwyższą pieczołowitością maleńkie repliki słynnych zamków, pałaców, budynków gospodarczych czy tawern z całych Niemiec.
Park miniatur Mühlenplatz
Poziom szczegółowości tych dzieł sztuki umiejscowionych na pięknym zielonym terenie, pośród realistycznych maleńkich fos pełnych krystalicznie czystej wody i młynów z działającymi drewnianymi kołami, oszałamia! Zadbano nawet o takie rzeczy, jak pranie wiszące w oknach, ptasie gniazda pośród drzew czy zwierzęta gospodarskie. Możemy tu zobaczyć np. jak wygląda najstarsza działająca gospoda w kraju, a także potężne fortece typu zamek Wartburg. Wystawa znajduje się niedaleko uzdrowiska Gieselwerder i funkcjonuje od 1969 roku. Zdecydowanie warto tu spędzić godzinkę przechadzając się pomiędzy miniaturami!
Wewelsburg
Jeśli o potężnych budowlach mowa, następnie zatrzymaliśmy się w Wewelsburgu. To tutaj piękny średniowieczny zamek został przed wojną zmieniony w kwaterę SS, a cala wioska rozkazem Himmlera podporządkowana działaniu hitlerowców. Obok głównego obiektu znajduje się muzeum poświęcone tej zbrodniczej formacji, z opisami tego, jak doszli do władzy, całej struktury, machiny propagandowej oraz najważniejszych postaci. Następnie, podziemnymi korytarzami, przechodzimy do samego zamku, gdzie w wieży możemy podziwiać bardziej… ezoteryczne pozostałości po nazistach – jak choćby okultystyczne kręgi, ołtarze i miejsca spotkań dygnitarzy. To tu istniało centrum narodowo-socjalistycznego mistycyzmu. W zamku obowiązuje zakaz fotografowania, a kustosze mają niemałe problemy z odwiedzającymi Wewelsburg miłośnikami pogańsko-nazistowskich klimatów spod znaku Czarnego Słońca. Ciekawostka jest taka, że jako Polacy zwiedzanie mieliśmy za darmo. Miły gest czy pedagogika wstydu? Zostawiam Wam do oceny.
Omijając Dortmund obwodnicą, udaliśmy się na chwilę do Bensbergu, gdzie do pozostałości po zabytkowej, średniowiecznej fortecy dobudowano modernistyczny moloch, w którym mieści się miejski urząd. Horrendalna estetyczna abominacja, która ma jednak także swoich zwolenników. Architekt tego czegoś otrzymał prestiżową ponoć nagrodę Pritzkera. Niedaleko znajduje się także drugi zamek, w którym obecnie funkcjonuje luksusowy hotel. Ten prezentuje się o niebo lepiej.
W tym miejscu muszę napisać o naszej niespodziewanej przygodzie. Dojechawszy w końcu do Kolonii, zakwaterowaliśmy się na obrzeżach miasta i – chcąc zaoszczędzić na hotelowym parkingu – auto zostawiliśmy na miejscu postojowym przy ulicy. Byłem świadomy tego, że istnieje tam dziwny czasowy zakaz zatrzymywania się, funkcjonujący przez dwa dni w tygodniu przez kilka godzin. Pomyślałem, że może jakieś dostawy czy coś, i że jakoś sobie poradzą, poza tym po śniadaniu uciekamy. Typowa polska cebula. Niestety, gdy około godziny dziewiątej wyszliśmy z hotelu, na miejscach postojowych rozłożone były kramy, a uśmiechnięci lokalsi kupowali świeże warzywa i owoce. Po samochodzie ani śladu. Wszystkie auta zostały odholowane. Nie dosyć, że straciliśmy ponad dwie godziny na poszukiwaniu miejsca pobytu naszej Czarnej Perły, to jeszcze koszt całej operacji wyniósł aż… 175 EUR! Tak więc – moi drodzy – nie stawiajcie auta na zakazie w Niemczech, bo będzie Was to srogo kosztować.
W centrum Kolonii największe wrażenie zrobiła na nas oczywiście przepiękna katedra, która swym majestatem równać się może tej w Mediolanie, a może nawet i ją przewyższa. W środku zaś bije największy dzwon świata – nazwany imieniem Świętego Piotra – którego brzmienia mogliśmy posłuchać. Niedaleko tej przepięknej budowli, którą doskonale widać także w nocy choćby z nadreńskich mostów, znajduje się ciekawy Kościół Św. Urszuli, w którym można odnaleźć Złotą Komnatę okraszoną kośćmi i czaszkami jedenastu tysięcy dziewic-męczennic, które według legendy zginęły wraz ze Świętą Urszulą, zabite przez Hunów właśnie w Kolonii. Badania naukowców odkryły jednak, że dziewic było prawdopodobnie nie 11000 a… 11, a pozostałe kości należą także do mężczyzn, dzieci, a nawet… zwierząt. Podobno analizujący znalezisko weterynarz był w stanie dowieść, że w kościelnym relikwiarzu spoczywa pies rasy mastiff. Miasto skrywa oczywiście o wiele więcej skarbów (muzea wody kolońskiej, musztardy czy czekolady brzmią ciekawie) i musimy tam wrócić, jednak najważniejsze dla piwowara i foodies była oczywiście gastroeksploracja. Jak wiadomo – Kolonia stoi Kölschem. Tylko tu piwo warzone w stylu kolońskim może nosić swą oryginalną nazwę i właściwie co krok można spotkać jakiś minibrowar oferujący swoją jego interpretację.
Skusiliśmy się najpierw na obiad w Hänneschen und die Pfeffermühle, gdzie zjedliśmy przepyszne tradycyjne niemieckie Himmel un Ääd (czyli ziemniaczane puree z przysmażoną kaszanką, podawane ze zrumienioną cebulką i musem jabłkowym), frytki oraz dwa kremy: wegetariański z pomidorów oraz pełen mielonego mięsa porowo-serowy. To wszystko popiliśmy rzecz jasna Kölschem! Na miejscu serwują wersję warzoną przez browar Gaffel, które to piwo można spotkać także na stacjach benzynowych w puszce. Ta wersja była niezwykle czysta w smaku, delikatna, ekstremalnie pijalna, jak dobry lager, któremu niestety pożałowano goryczki. Piwo podaje się tu rzecz jasna w tradycyjnych wąskich szklankach do Kölscha o pojemności 200 ml.
Tuż obok restauracji mieści się browar Päffgen, który serwuje także swoją interpretację lokalnego przysmaku. Warto również napisać o tym, w jaki sposób podawane jest piwo w Kolonii oraz leżącym nieopodal Düsseldorfie. Kelner kładzie przed nami wafel od piwa i, niosąc pełną płyynnch smakołyków tacę, jedną szklankę stawia przez Tobą, jednocześnie zaznaczając kreskę na waflu. Gdy wypijesz, natychmiast przynosi drugą i kreśli kolejny znak. W ten sposób liczy, za ile piw musi wystawić rachunek. Kölsch z Päffgen różnił się mocno od sąsiedniego – był o wiele bardziej estrowo-owocowy i mniej rześki. Trzeci trunek w tym stylu wypiliśmy przy samym hotelu – w barze pełnym gadżetów piłkarskiej dumy miasta – 1. FC Köln, oglądając porażkę Schalke z Bayernem (0:8). Serwują tu Reissdorf Kölsch, który przypominał nieco tego z Gaffel – czysty, delikatny, pijalny na wiadra. Puszkę Gaffela wziąłem jeszcze na drogę. Wszystkie trzy Kölsche wypite w Kolonii sprawiły mi satysfakcję, pomimo że były piwami mało skomplikowanymi i stworzonymi raczej do obfitego picia niż powolnej degustacji.
Następnego dnia byliśmy już w połowie naszej szalonej eskapady…
Nie tylko miłośnik dobrej kuchni, ale też kucharz-amator, który samodzielnie przygotowuje i testuje różne przepisy z całego świata. Podróżnik i degustator pysznego jedzenia w różnych krajach i kulturach. Sensoryk piwny. Właścicielem kraftowego browaru kontraktowego, który tworzy odjechane piwne eksperymenty. Jako były piwowar domowy, ma duże doświadczenie w warzeniu i zna się na technikach i stylach piwa. Lubi eksperymentować z nowymi smakami i połączeniami, zarówno w kuchni, jak i w szkle. Jego motto to: “Albo grubo, albo wcale”.