Zanim wyruszyliśmy z Erfurtu w dalszą drogę, trzeba było skonsumować śniadanie. W tym celu udaliśmy się na teren cytadeli, która niestety była cała rozkopana, a więc i widoków za bardzo nie uświadczyliśmy. Znajduje się tam jednak pawilon z lokalem o nazwie Glasshuette, który wybrałem na poranną przekąskę. Z góry roztacza się widok na panoramę miasta oraz piękną katedrę. Na moim talerzu znalazło się „śniadanie turyńskie” (od Turyngii, nie Turynu), w którego skład wchodził kubek kawy oraz soku, pieczywo, powidła śliwkowe, jajko, masło, kozi ser z Altenburga oraz Eichsfelder Feldgieker, czyli lokalny rodzaj wieprzowego salami doprawionego czosnkiem i kolendrą. Zawsze staram się sięgać po produkty regionalne. Myślę, że jak przyjedziecie do Erfurtu za rok, a rewitalizacja okolicy się zakończy, będzie to doskonała opcja na poranek!
Ohrdruf i Naturbauten Park
Po śniadaniu udaliśmy się jeszcze na krótkie zakupy i ruszyliśmy dalej. Tego dnia skupiliśmy się na cudach natury. Pierwszy z nich zastaliśmy w miejscowości Ohrdruf. Żył tu kiedyś pewien bogaty lekarz, który postanowił ukształtować ogrodzenie z derenia i jarzębiny, przeplatając rośliny między sobą w formie żywopłotu. Po wojnie właściciel działki został z niej wyrzucony, a komunistyczne władze NRD urządziły tu ośrodek wczasowy. Ciekawa konstrukcja rosła jednak dalej i dziczała – i tak się dzieje do dziś. Obecnie żywopłot jest mocno zaniedbany, jednak wyraźnie widać pierwotny zamysł autora. W czasach swojej świetności rozciągał się na długość stu metrów, z których pozostały mniej lub bardziej zachowane fragmenty.
Skoro już o budowlach naturalnych mowa, kolejny przystanek był niezwykłą ciekawostką. Otóż na początku lat dziewięćdziesiątych Konstantin Kirsch postanowił w miejscowości Nentershausen zacząć budować domy, rzeźby i inne ciekawe konstrukcje z drzew. Zaliczyć do nich można fotele, drabiny, kopuły, a nawet sceny i świątynie. Aby się tam dostać, trzeba się nieco nagimnastykować. W okresie letnim raz w miesiącu organizowane są wycieczki, podczas których gospodarz oprowadza gości po swoim dziele. W innym okresie trzeba dzwonić i liczyć na szczęście. Nam się udało. Pytaliśmy okolicznych mieszkańców i ostatecznie trafiliśmy pod bramę mistycznego ogrodu. Na wejściowej furtce zastaliśmy mnóstwo znaków zakazu oraz numer telefonu. Zadzwoniliśmy, opowiedzieliśmy historię naszej podróży, a pan Konstantin chętnie przyjechał i w wyjątkowych okolicznościach zrobił nam skrócony tour de jardin. Na miejscu nie można robić zdjęć, ani w ogóle używać telefonów komórkowych, więc wybaczcie brak relacji fotograficznej. Odsyłam jednak do strony autora, gdzie istnieje nawet możliwość obejrzenia przelotu dronem nad ogrodem. Po sympatycznej rozmowie i obejściu całkiem sporego obiektu, ruszyliśmy dalej. Naturbauten Park jest na pewno miejscem specyficznym, owianym aurą tajemniczości i posiadającym takiego mistycznego ducha dzikich hipisowskich wiosek schowanych gdzieś w dzikich Bieszczadach. Zdecydowanie polecamy! Tylko koniecznie zadzwońcie wcześniej i umówcie się z gospodarzem. Jeśli zaś chcielibyście nieco bliżej zaznajomić się z konstrukcjami… wolontariusze do prac fizycznych są mile widziani!
Kassel
Destynacją końcową było Kassel, z kilkoma ciekawymi punktami zaznaczonymi na mapie. Przede wszystkim chcieliśmy odwiedzić wielki kompleks Wilhelmshohe, z legendarnymi wodospadami, kaskadami i fontannami, gdzie spaceruje się wśród grzmiącej wody, co podobno jest piorunującym doświadczeniem. Niestety, COVID-19 pokrzyżował nam szyki. Z powodu pandemii cała instalacja wodna została wyłączona do odwołania, a zwiedzającym został do dyspozycji przepiękny, ogromny park oraz kompleks pałacowy, wraz z kilkoma ciekawostkami. To także tu nad miastem góruje Herkules, czyli rzeźba będąca symbolem Kassel, a nad okolicznym jeziorem ukryty jest Cmentarz Artystów, gdzie jeszcze za życia lokalni mistrzowie stawiają sobie pomysłowe nagrobki, będące dziełami sztuki. Warto się tam wybrać i udać na spacer wokół zbiornika. Zobaczymy tu np. gigantyczne drewniane oko, cylindryczne industrialne rzeźby czy pomnik z upiornymi figurami patrzącymi na gości z każdej strony. Przy drodze prowadzącej do parku znajduje się zaś restauracja Alte Wache – dokąd udaliśmy się na obiad. Króluje tu fuzja kuchni włoskiej i niemieckiej, a w menu znaleźć można nawet wołowinę wagyu! Co prawda nie jest ona podawana w formie steka (te mają z Black Angusa), a grillowanej kiełbaski, ale zawsze to coś. Oprócz tego, w ofercie odnajdziemy różnej maści makarony, trufle, steki oraz sporo opcji bezmięsnych. Sam – poza rzeczoną wagyu-salsiccią – wybrałem smażoną polędwiczkę wieprzową, co do której nie mam zastrzeżeń. Pięknie zrumieniona i soczysta w środku. Oprócz tego skonsumowaliśmy też przepyszne bezmięsne ravioli.
W samym Kassel zobaczyć możemy Muzeum Braci Grimm, ulokowane na skwerku ich imienia. To właśnie tu żyli i tworzyli słynni autorzy baśni. Tuż obok zaś znajduje się niezwykle ciekawe Muzeum Sztuki Nagrobnej, gdzie możecie zobaczyć całą historię pochówku zarówno w Europie, jak i na innych kontynentach. Jedno z pięter poświęcone jest także różnicom i ciekawostkom dotyczącym różnych religii. Wiedzieliście, że w Ghanie istnieją drewniane trumny w kształcie antylopy?! W muzeum tym znajdziecie przepiękne i upiorne maski pogrzebowe z Tybetu, zdobne barokowe trumny, a także nowoczesne inspiracje typu urny z herbem ulubionej drużyny piłkarskiej czy też takie, które wyglądają jak wyścigowy bolid. Osoby spod znaku ciemnego romantyzmu znajdą tu mnóstwo rzeczy to chłonięcia atmosfery i podziwiania. Dla tych o mocniejszych nerwach przygotowano nawet eksponaty w postaci środków chemicznych do balsamowania zwłok. Polecam także udać się do ogrodu, gdzie można pospacerować wśród ciekawych modeli nagrobków. Raj dla mojej mrocznej duszy.
Troszkę mniej miło wspominam okolicę, w której się zatrzymaliśmy. Po raz pierwszy zetknąłem się tu z tym, o czym czyta się czasem z niedowierzaniem w mediach. Pod sklepem całe rodziny imigrantów z Bliskiego Wschodu i Afryki – mężczyźni głośni i pijani, kobiety z dziećmi osobno cierpliwie czekające na murku. Oczywiście nie obyło się bez klasycznych zaczepek a’la kierowniku poratuj piątakiem, jednak pozostałem na nie niewzruszony. Idąc dalej, klimat był podobny – z centrum religijnego Igbo nie dobiegały kościelne pieśni, lecz niemiecki eurodance z lat 90-tych, a wyrośnięta młodzież zajmująca cały chodnik nie sprawiała wrażenia przyjaźnie nastawionej do przechodniów. Wśród takiego blokowiska znajduje się browar Steckenpferd, który poza lokalnym piwem serwuje także kuchnię libańską, gotowaną przez rodowitego Libańczyka – jak się okazało, bardzo dobrego kucharza. Zjedliśmy znakomity zestaw wegetariańskich mezze, a i piwa przypadły mi do gustu – szczególnie mocno orzechowo-czekoladowy Brown Ale – styl rzadko warzony, acz tu wykonany perfekcyjnie, a także Pale Ale przepięknie pachnący cytrusami i nie mający cienia mulącej słodyczy! Dla koneserów serwują tu też wersję rzeczonego Browna z dodatkowym shotem Ardbega. Oj przypominają się piwne festiwale…
Następnego dnia ruszaliśmy w stronę Kolonii, gdzie czekały nas niespodziewane komplikacje…
Nie tylko miłośnik dobrej kuchni, ale też kucharz-amator, który samodzielnie przygotowuje i testuje różne przepisy z całego świata. Podróżnik i degustator pysznego jedzenia w różnych krajach i kulturach. Sensoryk piwny. Właścicielem kraftowego browaru kontraktowego, który tworzy odjechane piwne eksperymenty. Jako były piwowar domowy, ma duże doświadczenie w warzeniu i zna się na technikach i stylach piwa. Lubi eksperymentować z nowymi smakami i połączeniami, zarówno w kuchni, jak i w szkle. Jego motto to: “Albo grubo, albo wcale”.